Co można powiedzieć o filmie, którego napisy początkowe wyglądają tak:
No więc można powiedzieć, że tak samo jak z tymi napisami będzie z całym filmem. Żeby była jasność. Mówimy o
"Enter the Void", nowym obrazie
Gaspara Noe.
Proszę Państwa, już dawno moje oczy nie widziały takich rzeczy! Przez pierwsze
45 minut dostajemy ostrą jazdę, bez jakichkolwiek hamulców. Nie liczcie na to, że będzie lekko, czysto i banalnie. O nie, tak nie będzie na pewno.

Głównym bohaterem filmu jest
Oscar, diler narkotyków. Akcja osadzona jest w Tokio. Wszystko dzieje się głównie nocą, a widz zostaje wrzucony w głowę
Oscara, który raczej się nie oszczędza. Mamy zatem okazję przeżyć razem z nim mocne narkotyczne stany, których w kinie jeszcze chyba nikt, tak jak
Noe nie zwizualizował. Poruszamy się więc razem z
Oscarem po brudnych uliczkach
Tokio, wchodzimy do obskurnych klubów, gdzie pot i sperma aż kapią ze ścian, poznajemy jego siostrę, tancerkę w jednym z takich miejsc, palimy z nim wreszcie jakiś dziwny stuff, zwany
DMT, a potem wędrujemy po meandrach jego zupełnie odmienionego umysłu, w którym zamiast rzeczywistych obiektów, widzimy tylko zmieniające się i przechodzące jedne w drugie
fraktale.

Oczywiście jest to wędrówka po równi pochyłej. Zdajemy sobie sprawę, że cała ta wycieczka nie będzie miała happy endu. Na samym początku zresztą
Noe sugeruje widzowi, do czego można będzie jego film odnosić. Otóż
Oscar czyta pożyczoną od przyjaciela
"Tybetańską Księgę Umarłych", kiedy więc zostaje postrzelony przy próbie dostarczenia narkotyków kumplowi, następuje totalna zmiana perspektywy. Kamera wychodzi z ciała
Oscara, zostawia go na zakrwawionej podłodze i wciela się w
"ducha", czy jakkolwiek nazwiemy to coś, czym staje się
Oscar po śmierci.

Nie przypadła mi do gustu ta prosta wykładnia, jakoby
Oscar miał w drugiej części filmu przechodzić pewien proces, nazwijmy to "dojrzewania" ducha, w którym musiałby realizować daną wcześniej siostrze obietnicę, że nie zostawi jej nawet po śmierci i będzie zawsze nad nią czuwał. Nie przekonał mnie cały ten szafaż buddyjski, wędrówka duszy w przestrzeni i w czasie, jako oczyszczenie z naleciałości doczesnego życia. Zostawiając jednak całą tą otoczkę, muszę niestety stwierdzić, że druga połowa filmu była strasznie nudna. Mimo zabiegów, w których reżyser chce nam pokazać świat z innej, niż ta do której przywykliśmy perspektywy, cała historia wlecze się niemożebnie i nic z niej tak naprawdę nie wynika.
Film był, jak dla mnie zdecydowanie za długi. Oglądanie
"Enter the Void" było jak droga na wyboistą i stromą górę, ciężkie i mozolne. To film dla wytrwałych. Trzeba się nastawić na odbiór potężnej dawki wizualnych, trudnych czasem do zniesienia bodźców. Świdrująca kamera, brudne kadry, transowa muzyka, podprogowe, migoczące światła. Ciężko się po seansie otrząsnąć. A jednak mimo wszystko, moim zdaniem warto się z
"Enter The Void" zmierzyć, bo mało jest już dziś reżyserów, którzy serwują nam w swoich filmach, tak osobisty, odręczny wręcz charakter pisma. Mało tak odważnych i bezkompromisowych twórców, którzy za nic mają sobie przyzwyczajenia widzów. Jeśli się zatem zdecydujesz na tę wycieczkę w próżnię, weź przed seansem głęboki oddech i nie pal wczesniej
DMT, proszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz