czwartek, 22 kwietnia 2010

Allen. Reaktywacja.

No to będą zachwyty. Nad nowym Allenem, który jest przezabawny i przefajny. Chyba takiego filmu właśnie było mi dziś trzeba. Bo wyszedłem z kina z bananem na ustach i niczym powietrze z przekłutej dętki zeszło ze mnie nagromadzone gdzieś wewnątrz ciśnienie. "Whatever works" (pozwólcie, że będę używał tylko angielskiego tytułu - o polskim tłumaczeniu lepiej szybko zapomnieć - jest dla owsików) to film genialny w swojej prostocie, z typowymi allenowskimi sztuczkami, które wcale, ale to wcale mi się nie nudzą. Uwielbiam te jego "gadające głowy", które ciągle coś mówią i lawa tych słów wylewa się na mnie i wylewa. Uwielbiam zawsze obecnego neurotyka-hipochondryka i kocham oczywiście allenowski Manhattan, gdzie nawet prostaczka z Missisipi staje się artystką specjalizującą się w kolażach, uwikłaną w "manage a trois". Allenowi bardzo dobrze zrobił powrót do Nowego Yorku, bo choć jego poprzednie, "europejskie" filmy miały swój niezaprzeczalny urok, to jednak mniej w nich było "Allena w Allenie". Teraz proporcje wróciły do normy. Czy ja już kiedyś pisałem, że z tej allenowskiej miłości uzbieralem całą kolekcję jego starych filmów? Nie wszystkie już obejrzałem. Ale z pewnością kiedyś zobaczę wszystkie. To zaś, co widziałem do tej pory pozwala mi wysnuć wniosek, że Woody Allen to filmowe zwierzę najwyższej klasy, geniusz powiedziałbym nawet. Każdy jego film jest dla mnie zawsze wydarzeniem. I niech tak zostanie jeszcze długo. Bo chyba nikt inny w kinie nie potrafi, tak jak Allen wprowadzić mnie w unikalny, pozytywny nastrój!

1 komentarz:

  1. Potwierdzam :) film świetny i dobrze robisz nie pisząc tutaj żenującego polskiego tytułu... to tłumaczenie jest żałosne...
    I również polecam. Bardzo pozytywny :)

    OdpowiedzUsuń