piątek, 31 grudnia 2010

Summa summarum 2010: albumy.

Ostatniego dnia roku - ostatnie podsumowanie. Albumy 2010. Najbardziej lubię słuchać muzyki zamkniętej w pewne całości, traktować ją jako opowieści, z początkiem, środkiem i końcem. Dlatego też jako dwunastu moich, tegorocznych wspaniałych wybrałem płyty, które opowiedziały mi jakąś historię, zabrały mnie w swój świat, pozostawiając obojętnym, na to, co na zewnątrz. Muzycznie będzie różnie, bo też gatunki nie mają to specjalnego znaczenia. Liczy się na pewno element zaskoczenia, który bardzo w muzyce lubię, a z wybranych dwunastu muzyków, prawie każdy mnie w ubiegłym roku zaskoczył swoją kreatywnością. Nie bez znaczenia jest również fakt, że oprócz samych dźwięków, prawie wszystkie tegoroczne płyty, o których będę pisał, zostały bardzo ładnie wydane. Niektóre z nich są, jak książki. Można delektować się ich treścią, ale też szatą graficzną. Odkąd kupuję płyty na wosku, ten element graficzny nabrał dla mnie dodatkowego znaczenia. Słowo "album" pasuje do płyty winylowej idelanie. Rozkłada się, pachnie drukarnią, zaprasza do bogatego wnętrza. A potem już tylko dźwięki...




12. Mark Ronson & The Business Intl - "Record Collection". Ten album jest jak kolekcja ulubionych płyt. Czerpie garściami z różnych konceptów, ale żadnego nie traktuje na serio. Ronson puszcza do nas oko, bawi się dźwiękami. Zaprasza wokalistów z zeszłych epok, którzy doskonale odnajdują się w napisanych przez niego piosenkach. To świetnie wyprodukowana popowa płyta, która uprzyjemniła mi niejeden dzień.



11. Trentemoller - Into The Great Wide Yonder. Muzyka jak z zagubionego filmu Davida Lyncha, połączona ze skandynawską wrażliwością. Album gęsty, brudny, sugestywny. Do wielokrotnego wsłuchiwania się. Trentemoller szarpie, burzy, tęskni. Rozbudza wyobraźnię. Romantyczna groza. Horror i bajka na dobranoc.



10. Onra - Long Distance. Wielkomiejski new funk. Płyta poszatkowana, rozbuchana, eklektyczna. Może trochę za długa, zbyt zdobna i bogata. Ale za to w którymkolwiek momencie ją sobie zapuścisz, możesz być pewien, że odgadniesz z kim masz do czynienia. A to za sprawą futurystycznego funku, który miesza się to w doskonałych proporcjach z wpływami 80'. Co tu dużo gadać, fajny, solidny album po prostu.



9.Shit Robot - From The Cradle to The Rave. Ponieważ od kołyski tupać nóżką w rytm fajnych dźwięków lubię, oto płyta, przy której tańczyło mi się w tym roku najlepiej. Synth pop, house i electro zmieszane w doskonałych proporcjach. Świetni goście na mikrofonach. "I found love in the discoteque!"



8. Darkstar - North. Największe zaskoczenie. Lodowata, smutna płyta. Pianino, skrzypce, smyki. Gdzieś tylko w tle postdubstepowe, szeleszczące lub zrytmizowane beaty. I rozmarzony wokal Jamesa Buttery'ego. W taką depresję lubię popadać czasem...



7. Mount Kimbie - Crooks & Lovers. Udała się ta płyta chłopakom. Wielu moich nie zaznajomionych z dubstepem, ale wyczulonych na dobre dźwięki znajomych łyka ją w całości bez opamiętania. Rytm, szum, melodie przywołujące echa wczesnego Portishead. Dawno nie słyszana pomysłowość i świeżość brzmienia. I tylko 35 minut, pozostawiające lekki niedosyt...



6. Scuba - Traingulation. Dubstep - nie dubstep?. Wtręty z minimalu, techno, UK house, czy UK funky... Po prostu godzinna porcja bardzo dobrej, szaro-czarnej muzyki. Płyta, której wciąż mi mało i do której będę z pewnością często powracał.



5. John Roberts - Glass Eight. Jedyna w pełni housowa płyta w tym zestawieniu. House innowacyjny, a jednocześnie rozkochany w Chicago i Detroit. Deepowa, kosmiczna, melancholijna. Cała zanurzona w analogowych szumach, zlepach i ciągach. Piękna.



4. Pantha Du Prince - Black Noise. Czarny hałas zwiastujący nadejście kataklizmu. Płyta pełna dzwonków, ambientowych pasaży, barokowych ozdobników. Koronkowa, delikatna muzyka, która wciąż wymyka się definicjom.



3. Four Tet - There is love in you. Mistrz Hebden znowu zachwyca. Eteryczny album, trudny do zdefiniowania. Podbity pulsującym rytmem jednak. Nie nużący. Opowiadający dla każdego inną historię.



2. Caribou - Swim. Trochę lat 60-siątych, piosenkowe inspiracje, mnóstwo, rozsianych po utworach pomysłów. Hipnotyczny mikro pop utkany z wielu poszatkowanych sampli, zatopionych w sosie z delikatnych beatów. Posmodensistyczna opowieść dla znudzonych życiem mieszczuchów.




1. Matthew Dear - Black City. Czarne miasto podlane czarnym sosem. Spójna, oniryczna, surrealistyczna, kafkowska płyta. Zanurzona w oparach absurdu. Niejednoznaczna. Krzywe zwierciadło poprzednich dokonań Dear'a. Trafiona w samo sedno.

wtorek, 28 grudnia 2010

Zabawa w słonia.

Wciąż przed obiecaną dyskusją "face2face" z Gapminded, ale tuż po trzecim seansie "Exit Through The Gift Shop" ,który zapodałem sobie dziś rano, wreszcie czuję się gotowy, żeby jakoś poukładać ten bałagan, który film Banksy'ego zrobił mi w głowie. Oto kilka wątków, które muszę tu zanotować, żeby o nich nie zapomnieć...

1. "Wyjście przez sklep z pamiątkami", z akcentem na "wyjście"? Wyjście z cienia? Odkrycie skrywanej tożsamości? Ujawnienie się? Nic z tych rzeczy. A jeśli akcent powinien paść na "sklepy z pamiątkami", w których to reprodukcji prac Banksiego wszędzie pełno. A może kolejna ucieczka po prostu? Z szufladki, w którą już zdążyliśmy Banksy'ego włożyć? Arysta, rewolucjonista, geniusz. Banksy to, Banksy tamto. Bla Bla bla. Rzygać się od tego chce. Co zatem na to sam zainteresowany?

2. "To miał być film dokumentalny o mnie" - mówi zakapturzony Bansky na samym początku - "Ale on okazał się o wiele ciekawszy, więc to raczej film o nim". Ja i On. Banksy i Mr. Brainwash. Czyli Banksy nie kręci filmu o sobie? A może jednak? Czy Brainwash to nie alter ego Banksy'ego? A może alter ego całego ruchu zwanego streetart? W końcu wszyscy stretartowcy, jak twierdzi Thierry Guetta, mówią o jednym, o praniu mózgu właśnie. Kiedy Banksy na wystawie "Barely Legal" posród wielu swoich ważnych prac, umieszcza pomalowanego na różowo słonia, to po co to robi? Żeby zagrać nam na nosie i pokazać, jak łatwo odwrócić dziś uwagę mediów od spraw istotnych, jak łatwo zrobić cyrk! Bo jedyne, o czym mówić będą media to ten różowy słoń. Tylko on ostatecznie zostanie zapamiętany. Może zatem zrobić cyrk filmowy? Może nadmuchać kolejny balon, kolejnego "różowego słonia", nazwać go "MBW" - "Mr. Brainwash" i po raz wtóry zrobić nas wszystkich w trąbę?

3. Przecież Thierry/Mr. Barinwash sam mówi o sobie : "Jestem jak jakiś duch", a tworzony przeze mnie dokument naprawdę "nie istnieje". "Nigdy nie obejrzę tych taśm do końca". Jedyne co jestem w stanie stworzyć, to "nienadający się do oglądania koszmar"! Bo "sztuka jest żartem", mówi Banksy-Mr. Brainwash, by za chwilę ustami innego z bohaterów filmu powiedzieć - "Nawet nie wiem, czy Mr. Bainwash to był żart". Czym więc jest "Wyjście przez sklep z pamiątkami"?. Prowokacją? Mistyfikacją? Zmyślenniem? Produkcją kogoś z problemami psychicznymi, jak w którymś momencie określa "dzieło" Brainwasha Banksy? A może grą z odbiorcą? Zabawą w kotka i myszkę? Ucieczką z Szuflandii?

4. Banksy - reżyser, twórca filmowy, dokumentalista? A może spryciarz, który znalazł się w samym oku cyklonu, o odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu? Ktoś kto patrzy, obserwuje i wyciąga umiejętne wnioski? Ktoś, kto wie, jak łatwo jest nas wszystkich zrobić w balona? Podłożyć nam pod oczy wielkiego, różowego słonia...

wtorek, 14 grudnia 2010

Summa summarum 2010: tracki

Muzycznie to był dobry rok. Najciekawsze rzeczy działy się na przecięciu gatunków, tam, gdzie nie ma jasno określonych granic i gdzie można sobie pozwolić na więcej. Coraz bardziej ewoluował dubstep, który wyszedł z gatunkowych ram i rozlał się na nowe pola, zahaczając to tu, to tam o nowe gatunki, wzbogacając je i uszlachetniając. Przykładem mogą być EPki, wydane w tym roku na Planet Mu przez Falty DL, szczególnie "Endavour", gdzie połączył dubstep z housem. Cały czas broniło się disco. Nowe, fajne rzeczy wydawali Tensnake, Aeroplane, Azari & III. Dobrze działo się w DFA. LCD Soundsystem, Shit Robot, Black Van, Discodeine, czy Holy Ghost! serwowali pyszności na wosku przez okrągły rok. Nie zawiedli starzy wyjadacze. Erykah Badu, Bonobo, Four tet. Rush Hour przypomniał wczesne dokonania zapomnianego trochę Recloose, który okazały się równie świeże, jak były kilka lat temu! Coraz odważniej wkroczyło też w muzę nowe pokolenie, które ma do zaoferowania zupełnie nową wrażliwość. Jamie Woon, James Blake, Baths. Tych dwóch pierwszych za chwilę wyda swoje debiutanckie albumy. Mam wrażenie, że 2010 to zaledwie przedsionek tego, co stanie się za chwilę, że już za moment będziemy świadkami kolejnych spektakularnych, muzycznych odkryć. Zanim to jednak nastąpi, na spokojnie podsumowałem sobie to, co już za nami i wyłuskałem z tego, co przez ostatni rok słuchałem, dwadzieścia (a właściwie dwadzieścia jeden) moim zdaniem najlepszych kawałków. Oto one:

20. Bonobo - Eyesdown.



19. Ratatat - Necbrace.



18. Breakbot - Baby, I'm yours.



17. Escort - Cocaine Blues.



16. Egyptixx - Drive you crazy.



15. Darkstar - Gold.



14. Falty Dl - Endavour.



13. Four Tet - Sing.



12. Teengirl Fantasy - Cheeters.



11. John Roberts - Pruned.



10. Tensnake - Coma Cat.



9. John Talabot - Matilda's Dream.



8. Erykah Badu - Window Seat.



7. Shit Robot - Take Em Up.



6. Baths - Lovely bloodflow.



5. Aeroplane - We can't fly.



4. Jamie Woon - Night Air.


3. Pantha Du Prince - Stick to my side.



2. James Blake - Klavierwerke / Limit to your love.





1. Caribou - Sun.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Przygodowy Klub Filmowy.

Jako, że w ostatnim czasie stałem się członkiem paru klubów, w tym Klubu Książkowego, (gdzie należy książki czytać, a potem się spotykać, żeby o nich dyskutować), oraz KMM, czyli Klubu Masy Mięsniowej;) (gdzie też należy się spotykać, tyle że w innym miejscu i dbać raczej o hart ciała, aniżeli ducha), postanowiłem założyć również swój własny klub, którego nie tylko będę członkiem, ale również Ojcem Założycielem. Tak oto narodził się pomysł "The Goonies" - Przygodowego Klubu Filmowego, który ruszyć ma w tym tygodniu. Przygodowy, bo wiadomo, wypieki na twarzy i podwyższona temperatura ciała, czyli wszystko to, co towarzyszyło pewnie niejednemu z Was w czasie pierwszych seansy kinowych za małolata. Pamiętacie "Willow", "E.T", "Niekończącą się Opowieść", "Indiana Jones", "Ciemny Kryształ", czy "The Goonies" właśnie? Może uda się te emocje jeszcze wskrzesić?

Ustawiłem już wydarzenie na fejsbuku, bo czego nie ma na fejsie, tego ponoć nie ma w ogóle. Także poszło info w świat. Czekam na odzew ze strony zaproszonych gości. Będzie pewnie jakieś żarcie, tudzież alk, a potem dyskusja. Przynajmniej na to liczę.

Wybrałem ostatni film Chan Wook Parka, "I'm a Cyborg but this is OK". Mam nadzieję, że nikt go nie widział jeszcze... Następne filmy będziemy już pewnie wybierać wspólnie.

"Idea zacna", napisał mi właśnie O. Oby pomysł nie spalił na panewce. Towarzysze broni, pomożecie?

Zatem "ruszamy ku nowej przygodzie", jak to zwykł mawiać Pan Kleks. W ten weekend, na Kościuszki, w Gdańsku. Kto chętny, niech przybywa!

Zapraszam!

środa, 8 grudnia 2010

Jak autobusy.

Czasem bywam "samotnym mężczyzną". Czasem widzę soczyste, nasycone barwy, a kiedy indziej blednieje mi cały świat. Ten prosty zabieg filmowy, wyostrzenia kolorów buduje genialny film Toma Forda "A Single Man". To wizualny majstersztyk. Przyznam szczerze, że długo zwlekałem z jego obejrzeniem. Trailer wydawał mi się pretensjonalny, temat mdły i oklepany. I nawet Julianne Moore nie skłoniła mnie do wciśnięcia przycisku "play". Zupełnie niepotrzebne były moje obawy i teraz mi głupio. Bo film okazał się znakomity. Co więcej pobił w rankingu moich prywatnych perełek "wizualnych" tegoroczne "Wyśnione miłości" Xaviera Dolana. Julianne Moore była, jak zwykle zresztą, rewelacyjna. Tylko ona potrafi tak fajnie w filmie nic nie robić. Palić papierosy i użalać się nad sobą. A w tym nic nierobieniu jest przecież wszystko. Samotnosć, nuda, strata, maskowanie się, gorycz i ból. Moore to moja ulubiona aktorka, obok Tildy Swinton i Meryl Streep jest jedną z tych, które potrafią zagrać każdą rolę a im strasze, tym są lepsze. Colin Firth natomiast... No cóż, to chyba nie będzie przesada, jeśli napiszę, że prawdopodbnie to jego "życiowa" rola. No i muzyka Abla Korzeniowskiego, która oprócz kolorów stwarza klimat tego filmu. Jest jeszcze design rodem z lat 60-siątych i stroje bohaterów, ale te wiadomo, jak to u projektanta, dopieszczone są w każdym calu. Ostatecznie jest to film bardziej do oglądania niż przeżywania, ale jak na debiut filmowy to i tak wiele. "Samotny mężczyzna" jest estetycznym arcydziełem. Z mocno ironicznym zakończeniem. Bardziej dla malkontentów i wrażliwców. Chociaż, czy ja wiem? Może to film dla każdego, w kim zabrzmiała kiedyś "złamana" nuta?

"Kochankowie są jak autobusy. Prędzej czy później przyjedzie następny" - mówi ucharakteryzowany na Jamesa Deana jeden z bohaterów filmu. Czy aby na pewno? A co jeśli autobus, który właśnie nam uciekł, był tym ostatnim?

wtorek, 7 grudnia 2010

Take Em Up.

To dla mnie jeden z najlepszych tracków roku. "Take Em Up" Shit Robota z Nancy Wang (LCD Soundsystem) na wokalu. Zajebisty numer. Do tego cudne, cmykowe video. I prześwietne trzy remiksy. Od Marka E, Johna Talabota i Marcusa Marra. Na wosku ukazały się tylko dwa z nich, ale w sieci mamy możliwość sprawdzenia wszystkich. Trzeba tylko kliknąć tu. Co nam pozostaje? Nic, tylko zamienić się w słuch.





Wersja oryginalna w obrazkach:

Shit Robot - Take 'Em Up from DFA Records on Vimeo.



I mój ulubiony remiks, Johna Talabota:

Shit Robot - Take Em Up (John Talabot Remix) by DFA Records

niedziela, 5 grudnia 2010

Hot Toddy 2.

Na zimnoty, śniegi i dreszcze najlepsza herbatka z rumem i porcja dobrej, rozgrzewającej muzy. Smacznie, zdrowo i wysokokalorycznie. Zapraszam do degustacji.

1. Storm Queen - Look Right Rhrough. Czyli nowy projekt Morgana Geista. Dawka uderzeniowa. Od razu stawia na nogi.



2. Black Van - The Calling. Ciepło, cieplej, gorąco. Antypody. Pernamentne wakacje. Temperatura wzrasta. Termometr pęka.



3. Egyptrixx - Drive U Crazy. Pijemy mleko z miodem i opuszczamy zimny kraj. W siną dal. W ciepłe morze, albo coś na kształt. Jak dla mnie najlepszy kawałek ostatniego miesiąca.



4. Boogie z odkurzaczem? Rozgrzewa i działa kojąco. Floating Points - Vacuum Boogie. Na kaszelek suchy i mokry.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Rebellion of the dreamers.

Muzyka schyłkowa? Melodia snu zimowego? Późnolistopadowa suita? Proszę bardzo. Kollektiv Turmstrasse, projekt muzyczny dwóch Niemców, nagrywających razem od dobrych kilku lat, wydał wreszcie swój debiutancki album, "Rebbellion Der Traumer". Piękny album. Rewolucję dla marzycieli. Ma on swój dokładnie przemyślany układ, jest harmonijny, utkany z doskonałych muzycznych mikrosongów, przeplatanych dziewięcioma "przerywnikami", zwanymi tutaj z niemiecka: "Dazwischen", co znaczy "pomiędzy". Sączy się powoli z głośnika. Smakuje najlepiej, gdy za oknem brakuje słońca. Inspiracją były ponoć produkcje Buriala i te bardziej elektroniczne kawałki Radiohead. Ja słyszę tu na pewno Four Tet'a i Pantha Du Prince, i gdzieś pomiędzy tymi dwoma producentami lokowałbym "Rebellion Der Traumer". Kollektiv Turmstrasse zawsze tworzyli gdzieś na przecięciu. Ich "minimal techno" było bardzo melodyjne, przestrzenne, mocno rozbudowane. Teraz jest jeszcze ciekawiej. I jeszcze mniej jednoznacznie. Bo temu albumowi bardzo daleko do klubu. To elektronika do słuchania w domu. Dla leniuchów, niedźwiedzi, borsuków, świstaków i jeży. Dla takich, co lubią poddać się chwilowej hibernacji. Dla wielbicieli ciepłolubnej Buki. Dla amatorów wełnianych koców, bamboszy i termoforów. Dla tych, którzy o dzikich przełęczach, borach i puszczach słyszeli tylko w baśniach. W dzieciństwie baliście się czasem zasnąć? Rewolucję marzycieli czas zacząć!

czwartek, 25 listopada 2010

They call him Machete. Czyli 10 powodów, dla których warto zobaczyć nowy film Rodrigueza.

Po pierwsze: Ponad 50 wyciętych w pień ludzkich istnień (czy ktoś naliczył więcej?), flaki walające sie po ekranie, mięso, mięso i jeszcze raz mięso. A do tego scena z jelitem, która przejdzie zapewne do historii kina. Po drugie: Zemsta. Wiadomo, bez niej nie ma dobrej motywacji do zabijania. Mszczą się zatem wszyscy. Bóg jest litościwy. Bohaterowie "Maczety" zdecydowanie nie. Po trzecie: sceny w kościele. Krzyż monitoringu, "kubańskie" cygara, i jedna z najlepszych kwestii w kinie, jakie ostatnio słyszałem: "I absolve you for all of your sins. Now get the fuck out." Po czwarte: Michelle Rodriguez. Ciało absolutnie fantastyczne. Kobieta, która wygląda jakby urodziła się ze spluwą w dłoni. Czy Was też podnieca ta opaska na oku? Po piąte: Zabójstwo Torreza - mistrzostwo świata. Steven Seagal popełnia harakiri na swoim pielęgnowanym od lat wizerunku scenicznym. Piękne sprawa. Po szóste: Sista Pistola czyli Lindsay Lohan, grająca samą siebie. Córeczka tatusia, przyjmująca wszystko, co się da wciągnąć przez nos. Niegrzeczna smarkula. Muszę przyznać, że ładnie jej w habicie. Po siódme: Don Johnson, czyli skurwiony "Policjant z Miami". Pięknie się zestrzał i okazuje się, ze może mieć jeszcze w kinie wiele do powiedzenia. Po ósme: Przerażająco brzydki Danny Trejo. Życiowa rola. Mało mówi, dużo macha ostrymi narzędziami. I nie esemesuje. Po dziewiąte: Koniecznie trzeba zobaczyć, co się stanie, kiedy zadrzesz z niewłaściwym Meksykaninem. I po dziesiąte, ostatnie: Maczeta nie jest osobą, jest mitem. I jak każdy superbohater powróci. Dwukrotnie.

Ciąg dalszy musi nastąpić.

wtorek, 16 listopada 2010

In the CITY.

Would you take me there last one more time
Tonight - under light
Would you be my friend for a while
Would you please pretend that you don't lie
Would you keep me warm if the sun won't shine
Tonight - under the city light




In the city
In the street
In the doorway
You can see them
Midnight walkers
Midnight eyes
Midnight footsteps
Midnight prize




So many days have come and gone
and still I always cath you watching
you sit and wait for something wrong
I like to think maybe I've grown
but every night when I walk home
and life it settles on my shoulders
its funny how I just keep on
knowing life is not my own

in a ruthless city





there is room in my lap
for bruises, asses, handclaps
i will never disappear
for forever, i'll be here

morning keep the streets empty for me


poniedziałek, 15 listopada 2010

Dancing in slow motion.

Jakoś tak zawsze w drugiej połowie listopada na wszelkich forach, blogach i portalach muzycznych trwa uporczywe wypatrywanie kandydata do miana "albumu roku". Rok temu, mniej więcej o tej porze objawili się The XX, w tym roku głośno jest o Twin Shadow. Mówi się, że to album zaskakujący dobry, debiut bardzo dojrzały. Niektórzy porównują go nawet do "Maxinquaye" Trickiego. Trudno się takim komentarzom oprzeć... Twin Shadow to George Lewis Jr., Dominikańczyk z pochodzenia, który najwyraźniej mści się na swoim ojcu fryzjerze (obczajcie koniecznie jego fryzury), obecnie Brooklyńczyk, muzyką zajmujący się od dawna, choć "Forget" jest jego debiutem. Postanowiłem sprawdzić, jak te pochlebne recenzje, wszystkie "ochy i achy", jakie od mniej więcej miesiąca pojawiają się w sieci, mają się do rzeczywistości. Zacząłem słuchać...

Twin Shadow - Tyrant Destroyed by bookerbus

Trzeba mieć nie lada tupet, żeby rozpocząć album takim kawałkiem, jak "Tyrant Destroyed"... Leniwą balladą, która niby nic nowego nie wnosi, a którą jednak nucisz sobie pod nosem już po chwili, a po drugim , czy trzecim przesłuchaniu nie możesz o niej zapomnieć. Trzeba sobie nic nie robić z krytyki, jeśli szpikuje się album muzycznymi odniesieniami do lat 80-siątych, w momencie, kiedy wszyscy wieszczą schyłek tego nurtu w muzyce. Trzeba wreszcie mieć niezwykle otwartą głowę, żeby nagrać tak dobrą płytę, pełną bezpretensjonalnych, chwytliwych piosenek, będącą całkowitym zaprzeczeniem wytyczanych przez trendsetterów mód. "Forget" ma coś z Roxy Music, z The Smiths, z wczesnego Depeche Mode, ale także coś z synth dojrzałych lat 80-siątych, trip hopu, a nawet, jeśli się dobrze przyjrzeć, z dokonań Bjork. Pełno tu muzycznych tropów, w których odszukiwanie można się pobawić, ale nie trzeba, bo wcale nie to jest najważniejsze. Przede wszystkim "Forget" to realizacyjny majstersztyk, pełen bardzo dobrych numerów, z których prawie każdy szybko zapada w pamięć i o dziwo, po kilkukrotnym przesłuchaniu nie nudzi.

Do płyt, o których pisze się w samych superlatywach podchodzę zawsze z dystansem. Tak było i tym razem. Ale w przypadku "Forget" nie ma się do czego przyczepić. Nawet głos Lewisa jest ciekawy i niejednorodny, potrafi nim tak operować, że w kilku utworach ma się wrażenie, że śpiewa ktoś inny. Do tego sam pisze sobie wszystkie aranżacje, a nawet robi chórki. Człowiek orkiestra?

"Forget" to album jak najbardziej popowy, ale zupełnie inny od eksploatowanych właśnie w radio, przereklamowanych Hurts, którzy poruszają się po muzycznie podobnym gruncie, ale z większą dozą patosu, którego u Twin Shadow'owa na szczęście brak. Gdybym miał określić w kilku słowach "Forget" to powiedziałbym, że to płyta dla romantyków i marzycieli, poszukujących klimatów eightisowych, ale znudzonych już banalnością powtarzających się na okrągło tych samych odniesień. Płyta dla tych, którzy lubią tańczyć, w "slow motion".

Poniżej video do "Slow", będące parodią castingów do porno sesji, w której to nasz bohater, George Lewis Jr. zaprezentować ma nam swój "big talent":)

Twin Shadow 'Slow' (NSFW) from Twin Shadow on Vimeo.

niedziela, 14 listopada 2010

Faster, Pussycat! Kill! Kill!

Kolejna edycja "Najgorszych Filmów Świata" przeszła do historii. I znowu sukces! Tym razem numero uno zostaje "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" film nie tyle zły, ile kuriozalny, ale też wyprzedzający swoje czasy, dziś będący inspiracją dla wielu sesji zdjęciowych, ale także dla innych reżyserów. Dla Johna Watersa, który twierdzi, że "Faster, Pussycat" to najlepszy film, jaki widział, czy dla Quentina Tarnatino, który zamierza ponoć nakręcić własną wersję kultowego już dzieła. "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" to film o ostrych kobietach, tancerkach klubu go go, które wyruszają w drogę. Ich przywódczyni, Varla, grana prez dumną posiadaczkę biustu 36D, Turę Satanę to sadystka. Uwielbia bić i poniżać mężczyzn. Jest bezwzględna, nosi czarny lateksowy kostium i jeździ szybkim samochodem. Rosie jest nimfomanką, uwielbia muskuły, ostry seks i rywalizuje z najbardziej z całej trójki skrytą, szukającą miłości, Billie. Reżyserem filmu był Russ Meyer, specjalizujący się głównie w filmach porno. "Faster, Pussycat! Kill! Kill!" nakręcono w 1965,a dziś, gdy się go ogląda, jeśliby obedrzeć go z absurdalnej akcji i dialogów, to ma się wrażenie, że pozostaje jedynie wielki, męski fantazmat, tak rzadko ucieleśniany w kinie, kobiety - potwora, "beautiful animal", "wonder woman", srogiej i zabójczej Dominy, z łatwością dającej radę mężczyzną. Zresztą faceci w "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" są wyjątkowo słabi, co też bardzo przybliża film Meyera do współczesnych produkcji. Dziś np. ogłądałem "500 dni na miłość", w którym główny bohater zachowywał się irracjonalnie, kierował się emocjami, wierzył w przeznaczenie zapisane gdzieś "w gwiazdach", a życiowych rad szukał u koleżanki, mającej na moje oko, lat 10! Masakra! Czy tak ma wyglądać "samiec alfa" anno domini 2010? Jeśli tak, to kobiety jednak górą!

wtorek, 9 listopada 2010

Silver Surfer, Ghost Rider Go!

No dobra, to już przynajmniej wiem, na czyj koncert chce pójść w najbliższej przyszłości. Na Trentemollera. Co tam się dzieje na scenie! Niesamowita sprawa! Oszalałem zupełnie. Keep your eyes open.

czwartek, 4 listopada 2010

Record Collection.

Słucham ciągle "Somebody to love me" z nowej płyty Marka Ronsona z Boyem Georgem na wokalu. Zaraziłem tym kawałkiem parę osób w pracy, w związku z czym w pracy też leci non stop. I dostałem ten album w prezencie, na wosku. Jest tak ładnie wydany, że chyba włożę okładkę w ramki i powieszę na ścianie;) Na Wyspach, takie bądź co bądź popowe płyty reklamuje sie nawet w TV. I to w jaki sposób. Ta niebanalna reklamówka z pewnością nie była pisana "na kolanie", a jej realizacja pochłonęła zapewne sporo czasu. Fajna sprawa.



Mark Ronson to dzisiaj mainstream. Koleś, który zaczynał od hip-hopu, produkował później największe popowe płyty ostatnich lat. W tym "Back to Black" Amie Winehouse. "Record Collection" to jego trzecia płyta. Pierwsza, "Here comes the fuzz" zawierała hicior, który właśnie sobie przypomniałem. Pamiętam go doskonale, aż do wczoraj jednak nie zdawałem sobie sprawy, że to także Ronson...



Potem była współpraca z Lilly Allen. Najpierw Ronson produkował jej single ("Littles thigs", "Smile"), a potem zaprosił ją do współpracy przy swoim kawałku "Oh My God".



Ronson bez wokalistów byłby niczym. Jego najnowszy album pełen jest zaskakujących wokalnych kolaboracji. Zanim jednak Mark na nowo odkrył już trochę zapomnianego Boya George'a, czy zatrudnił Simona Le Bon z Duran Duran, współpracował np. z Danielem Merrinweather'em przy kawałku "Stop me" i z Amy Winehouse przy "Valerie". Oba hiciory znalazły się na albumie "Version", zawierającym nowe wersje znanych już wcześniej utworów. Wówczas Ronson odkrył także Alexa Greenwooda z Phantom Planet, który zaśpiewał w "Just". Uwielbiam ten kawałek.



Po 3 latach od wydania "Version" dostajemy "Record Collection", którego wydanie poprzedzał jeden z największych hitów tego roku, kawałek "Bang Bang Bang" z Q-Tipem oraz kolejnym odkryciem Ronsona, MNDR, której osobiście mocno kibicuję, bo czuję, że ma dziewczyna jaja. Amanda Warner, bo tak MNDR ma naprawdę na imię, jest wokalistką, Dj'ką i basistką w jednym. Prowadzi fajnego bloga i udziela się w różnych ciekawych projektach, a na jesieni tego roku zaczęła wreszcie myśleć o własnych produkcjach.



I na koniec track, od którego zacząłem, "Somebody to love me" w wersji live. Na wokalu, wspomniany już Boy George oraz Andrew Wyatt z Miike Snow. Taki przyjemny kawałek, kolejny hicior zapewne.



"Somebody to love me" to pop na naprawdę wysokim poziomie. Takim, o jakim u nas można tylko pomarzyć. W Polsce popowa muza to kompletny syf. Dla porównania polecam obejrzeć nowy teledysk Chylińskiej "Niebo", który wygląda na reklamę... mleka! Kuriozum. Żenada. Brak słów. Na szczęście mam swoją całkiem już pokaźną "record collection", w której Chylińskiej zdecydowanie brak:)

wtorek, 2 listopada 2010

Kinematograf. Październik 2010.

Strasznie dużo dobrych filmów widziałem w ostatnim miesiącu. W większości przypadków były to znakomicie zainwestowane półtorej godziny. Oto niektóre z nich:

1. Fantastyczny Pan Lis. Poklatka od Wesa Andersona, w iście andersonowskim stylu, z mocno sarkastycznym, typowym dla niego humorem i powtórzonym schematem z poprzednich filmów. Jeden z członków rodziny znowu szuka akceptacji u swoich rodziców. Tym razem mamy jednak rodzinę Lisów, którzy są bardziej ludzcy niż się Wam wydaje. Tak więc mamy fantastycznego pana lisa, fantasyczną mamę lisicę i mniej fantastycznego, trochę nieudolnego, synka - liska, który dla większej wyrazistości zostaje jeszcze skonfrontowany z "super-kuzynem", któremu wszystko się udaje, który jest nieprzeciętny, nadzwyczaj sprawny fizycznie, i który ma powodzenie u płci przeciwnej. Uh la la - Anderson ma tu się w czym wykazać. Film jest cudowny, pięknie opowiedziany, zajebiście sfotografowany i mega śmieszny. A do tego jeszcze głosów głównej parze Lisów użyczyli George Clooney i Meryl Streep...



2. Jestem miłością. Włoski dramat utrzymany w stylu "szkoły starych mistrzów", o czym przekonuje już czołówka, jakby żywcem wyjęta z filmu np. Felliniego. Historia rodu Recchich, w której jedną z najbarwniejszych postaci jest Emma, rosyjska imigrantka, żona głowy rodziny. W pustym i nudnym życiu Emmy pojawia się nagle niezwykły mężczyzna, przyjaciela jej syna, Antonio, który uwodzi ją swoją kuchnią i pociągiem do życia. Film warto obejrzeć dla zdjęć, które są niebanalne, przesiąknięte poezją... Ale przede wszystkim dla Tildy Swinton, która odgrywa tu jedną ze swoich najważniejszych ról. Kobiety, która budzi się do życia z letargu, z zamknięcia, z pustki, ze szklanej pułapki. Swinton jest jak wino, coraz lepsza i coraz piękniejsza, dojrzalsza. Cała historia niepotrzebnie zmierza do zbyt melodramatycznego końca, ale nie dla fabuły polecam ten film, ale raczej dla szczególnego, tak rzadkiego dzisiaj w kinie klimatu "czarowania obrazem"...



3. Kręgosłup diabła. W Halloween szukałem w TV jakiegoś ciekawego filmu grozy i trafiłem w "Ale Kino!" na "Kręgosłup diabła" Guillero del Torro, poprzednika "Labiryntu Fauna", a ponieważ wielkim fanem "Labiryntu" jestem to zasiadłem przed ekran z wypiekami na twarzy. I się nie zawiodłem. Oba filmy mają podobną strukturę, w obu głównym bohaterem jest dziecko, które zostaje skonfrontowane ze światem dorosłych i z brutalną, otaczającą go rzeczywistością. Jest wojna, rok 1939, sierociniec, na który spada bomba, ale na szczęści nie wybucha i jako ponury znak, symbol, tkwi pośrodku spacerniaka, przypominając o zagładzie, jaka rozgrywa się wokół. Chłopcy, pochłonięci swoimi zabawami, odkrywają obecność dziwnej istoty, ducha, z której głowy sączy się krew... Nie będę Wam zdradzał zabawy. Film jest przedni w swoim gatunku, dobrze zagrany, a przede wszystkim mocno trzymający w napięciu... Klasa.



4. Droga. Czekałem na ten film w zeszłym roku i nie doczekałem się. Byłem pod ogromnym wrażeniem książki Cormaca MacCarthy'ego, na podstawie której film powstał. Lubię jego prozę, za zderzenie brutalności sytuacji, które opisuje i poetyckiego języka, jakim to robi. "Droga" jest prawie tak dobra, jak "To nie jest kraj dla starych ludzi" Coenów, z tym że opowiada o zupełnie innym świecie, bo opowiada o przyszłości. Świat umiera, zwięrzęta wymarły, nad horyzontem ciągle wiszą zwaliste chmury, rośliny już nie rosną, walą się zeschnięte drzewa, a ludzie zdziczeli totalnie i zjadają siebie nawzajem. W takiej scenerii ojciec i syn, "nios ący światło", wyruszają w beznadziejną i skazaną na niepowodzenie podróż na południe, w poszukiwaniu resztek życia... Mocny, grający na emocjach film, świetnie pokazujący relację ojciec - syn, z pięknymi zdjęciami, bardzo dobrą muzyką Nica Cave'a i świetnymi rolami Viggo Mortensena i młodziutkiego Kodi'ego Smit-McPhee. Naprawdę warto zabaczyć.

środa, 27 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 3.

To dziwne, ale kiedy zaczynałem pisać ten antyprzewodnik miałem zupełnie inne wyobrażenie o minionej podróży do Hiszpanii, niż mam teraz. Czytając pierwszego posta z cyklu widzę, jak mocno byłem wtedy sfrustrowany niepowodzeniami, które nas w podróży spotkały. Teraz nabrałem już do nich większego dystansu, patrzę na wszystko z przymrużeniem oka. Chyba tak jest z podróżami, że po czasie pamięta się z nich tylko te dobre rzeczy... Wychodzi zatem na to, że ta ostatnia, trzecia część antyprzewodnika będzie najbardziej idylliczna. Bo na sam koniec naszej objazdówki po Andaluzji trafiliśmy do Tarify, skąd już tylko 15 minut podróży promem dzieli Europę od wybrzeży Afryki . I tam wreszcie złapaliśmy oddech... Wszystko działo się spokojniej, mniej nerwowo... Leżeliśmy na wydmach Valdevaqueros owiewani wiatrami poniente i levante, mając po lewej ręce Ocean Atlantycki, a po prawej Morze Śródziemne, jedliśmy bagietki z pomidorem i kozim serem, popijając winem a wieczorami upijaliśmy się chodząc uliczkami starego miasta w Tarifie. I choć Tarifa ma swoje niezaprzeczalne uroki i ogromny potencjał, to jednak jej mieszkańcy nie potrafią ich do końca wykorzystać. Obawiam się, że za kilka lat Tarifa, (choć położona na granicy dzikiego jeszcze i nieskomercjalizowanego Costa del Luz) może stać się kolejnym kurortem dla bogaczy, jakich pełno na położonym na wschód Costa Del Sol. Na razie jednak jest mekką kiteserferów i czuć w niej z lekka hedonistyczną i lanserską atmosferę, tak charakterystyczną dla miejsc w pewnych kręgach kultowych:) Tarifa jest modna, to fakt, ale po sezonie, jak każde modne miasteczko, zmienia się w urokliwą prowincję, zamyka sie w sobie, wycisza... Dobrze więc, ze trafilismy do Tarify już po wszystkich fajerwerkach i fiestach, trafilismy tam, gdy pogoda zaczęła się zmieniać na gorsze. Pierwszego dnia wiało niemiłosiernie, było chłodno i grzmiało. Nad Tarifą wisiały zwalaste chmury, a w nocy padało. Następnego dnia było już jednak zupełnie inaczej. Rześko i świeżo. Rekomenduje to miasteczko, ma w sobie jakiś niezaprzeczalny urok i zawsze będzie mi się dobrze kojarzyć. Może to dzięki mocnym drinkom z casachy, brazilijskiej wódki z trzciny cukrowej, po których rozpierała energia... Może dzięki nocnym wyprawom na niewielki cypel, tuż przy miejskiej plaży, który cienką kreską dzielił dwa wielkie akweny wodne. A może dzięki miejscowym ludziom, którzy wydawali się tacy autentyczni.

Jedna rada na koniec: jeśli pojedziecie kiedyś do Andaluzji to nie omijajcie Tarify. I dajcie szansę Hiszpanii;)

wtorek, 26 października 2010

Hot Toddy.

Hot Toddy. Tak Anglicy nazywają gorącego drinka, przygotowywanego najczęściej na bazie herbaty, przyprawionego cynamonem, gałką muszkatołową i innymi orientalnymi przyprawami. "Hot toddy" musi rozgrzewać, dlatego zwykle pija się go w chłodne wieczory, często jako "starter". Ja polecam szczególnie earl graya z brandy, miodem i goździkami. Pić należy koniecznie w towarzystwie sączącej się z głośników muzyki. Oto kilka wybranych przeze mnie dźwiękowych "hot toddy's", starterów, umilaczy i rozgrzewaczy muzycznych.

1. Vakula - "You can do". Najlepszy kawałek z Firecracker EP 5.


2. Pepe Bradock - "Path Of Most Resistance". Klasyk. Wszędzie i o każdej porze.


3. Escort - "Cocaine Blues". Teraz musi się zrobić gorąco...


4. I na koniec tytułowy Hot Toddy (Chris Todd z Crazy P). "I Need Love" z Ronem Basejamem na wokalu.


It's gettin hot in here so take off all your clothes...

czwartek, 21 października 2010

You remind me of gold...

Jesień w pełni. I choć za oknami brzydko i mokro i wszyscy znajomi blogerzy na swych blogach psioczą na aurę, to ja się w skrytości ducha jednak trochę cieszę, bo ta jesień, jak zresztą każda jesień, przynosi z sobą, wśród tych opadających liści i hektolitrów wody, lejącej się z nieba, strumienie przezajebistej muzy. I o tej muzie chciałbym tu słów kilka. Wydaje mi się bowiem, że oto w zeszłym tygodniu ukazały się dwie płyty-perły, wytyczające nowe muzyczne kierunki, przodowniczki, o których będzie się mówić jeszcze długo i tłusto... Obie są dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem, obie pretendować będzie zapewne w muzycznych zestawieniach AD 2010 do miana płyty roku...

Najpierw będzie młody-zdolny John Roberts, autor czterech doskonałych EPek, z których mnie najbardziej rozwaliła zeszłoroczna "Mirror". Kawałek "Pruned" z niej pochodzący, który wklejam poniżej, właściwie nie schodzi z mojej playerowej playlisty i na szczęście znalazł się także na albumie "Glass Eights", wydanym właśnie dla DIAL.

John Roberts - Pruned from HOMIE J on Vimeo.



"Glass Eights" to niesamowity, oszczędny, wspaniale wyprodukowany house dla wrażliwców. Dziwne to określenie, wiem, ale muzykę Robertsa nie da się łatwo określić i zdefiniować. I chwała mu za to. To właściwie płyta na jaką czekałem. Głęboka, emocjonalna, ale także smutna... Zbudowana z sampli i żywych instrumentów, niedająca się łatwo zdefiniować, muzyczna podróż, której największymi atutami jest spójność. Słucha się "Glass Eights" jednym tchem, żaden utwór się specjalnie nie wyróżnia, wszystkie natomiast doskonale do siebie pasują, co przywraca mi wiarę w nośnik, jakim jest płyta długogrająca. Duże wydarzenie. Po tegorocznym albumie Efdemina, kolejny świetny strzał DIALa.

Jeszcze większą niespodzianką jest dla mnie płyta Darkstar, "North", które całkowicie zmienia kierunek muzyczny i z rejonów okołodubstepowych wędruje w okolice synth popu. To bardzo zaskakująca metamorfoza, tym bardziej ciekawa, że Darkstar, w przeciągu tego roku zaledwie, zmienił się z duetu, który pamiętamy ze świetnego "Aidy's Girl Is A Computer", w trio, z regularnym wokalistą w składzie. Płyta to przedziwna, nawiązująca do lat 80-siątych, ale w sposób, którego się nie spodziewałem. Słychać wpływy The Human League, OMD, Kraftwerku, ale wszystko to jest przefiltrowane przez dubstepową wrażliwość, co sprawia, że te piosenki (dziwne określenie zważywszy, że wydawcą albumu jest Hyperdub) są mega nowoczesne i brzmią niezwykle świeżo. To doskonała muzyka na jesień bo znowu jest smutno, czasami trochę patetycznie, ale to w ogóle nie przeszkadza w odbiorze. Bo słuchając tej muzyki czujesz, że właśnie doświadczasz czegoś pięknego... Zastanawiam się co mnie tak urzekło, czy te synth popowe wycieczki, czy głos wokalisty, czy po prostu melodie? A może połączenie tych wszystkich składników? Ta najbardziej popowa płyta w katalogu Hyperdub rozwaliła mnie doszczętnie, z czego się cieszę, jak głupi do sera. Mocna rekomendacja!



I tu docieramy do jeszcze jednego objawienia, o którym muszę choćby wspomnieć. Pisał o nim ostatnio Groh z Junoumi. To James Blake, genialny 21-letni producent z Wysp, autor kilku zajebistych EPek, (szczególnie polecam tą ostatnią, "Klavierwerke" ). Ponieważ nie chcę się powtarzać, bo wyczerpująco zajął się nim Groh, a wy możecie się tam przeklikać, powiem tylko, że Pan Blake szykuje chyba równie szokującą stylistycznie woltę, co Darkstar, bo właśnie ukazał się pierwszy kawałek, będący przedsmakiem całej płyty, zaplanowanej na początek 2011 roku. I tak, jak w przypadku "Gold" Darkstara jest to również cover, tyle że Blake zajął się utworem Feist "Limit to your love". Jego wykonanie każe mi sądzić, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym, kto w przyszłym roku może porządnie zamieszać w muzycznym światku. Szykujcie się! Nadchodzi nowe pokolenie.

poniedziałek, 18 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 2.

Część druga mojego antyprzewodnika po Hiszpanii rozpoczyna się trzeciego dnia naszego pobytu, w Granadzie, dokładnie wtedy, kiedy przyszło nam się zmierzyć z największym i najchętniej odwiedzanym zabytkiem Andaluzji, Alhambrą. Być może jestem nieudacznikiem, być może jestem naiwny, bo myślałem, że zdobycie biletów, żeby ten "cud natury" zobaczyć, nie będzie niczym trudnym. Przecież wstałem skoro świt, wdrapałem się na wzgórze, na którym stoi Alhambra z wywieszonym językiem, stałem w kilometrowej kolejce. I co? I nic. Biletów już nie było. Wprawdzie udało mi się zdobyć bilety chociaż do Generalife, czyli pałacowych ogrodów, ale Alhambry oczywiście nie udało nam się zobaczyć. I tu ważna uwaga dla wszystkich zainteresowanych: Alhambra ponoć jest warta odwiedzenia, jednak muszę uprzedzić wszystkich, którzy nie lubią tłumów, że jest tam mega tłoczno, co chwilę ktoś błyska fleszem, przeciska się, krzyczy, pogania, szuka kogoś lub czegoś... Trochę, jak na wycieczce szkolnej do Wieliczki. Jeśli jednak, mimo to, chcecie Alhambrę zobaczyć to polecam kupić bilety dużo wcześniej i najlepiej przez internet.

Jest jeszcze jedno, co muszę powiedzieć o Granadzie. We wszystkich przewodnikach piszą, że Granada słynie z darmowych tapas, które serwowane są do zamawianych napojów. I rzeczywiście tak jest. Tyle, że te tapas są mało wyszukane i w innych regionach Andaluzji znajdziecie zdecydowanie lepsze, za które wprawdzie zapłacicie, ale będziecie z nich bardziej zadowoleni. Tak chyba właśnie jest z Granadą, że wszystko, co tam można zobaczyć (oprócz Alhambry oczywiście) można spotkać też np. w Sevilli. Nie chcę powiedzieć, że nie warto tam jechać. Jeśli jednak macie tylko 7 dni (tak, jak my), to warto się zastanowić nad Granadą... Czasem mniej znaczy przecież więcej:)

Dzień 4:
Sevilla. Gwóźdź programu. Przepiękne miasto, chociaż upały latem są tam ponoć nie do zniesienia. My byliśmy tam na przełomnie września i października i rzeczywiście w porównaniu do pozostałych regionów Andaluzji było tam najcieplej. W skrócie powiem tak: o ile w Granadzie Alhambra istniała jako osobny punkt programu, gdzieś na wzgórzu, z dala od miasta, o tyle w Sevilli wszystko, co najlepsze koncentruje się naokoło najciekawszych zabytków, katedry i Alcazaru, które dzięki temu tętnią nowym, "odzyskanym" życiem. Tylko w Sevilli widzieliśmy prawdziwe flamenco, tylko tam rzeczywiście pachniało pomarańczami... Bajkowe placyki, mohito forte, corrida... Wiele by pisać. Tu naprawdę można poczuć smak Andaluzji. W dodatku trafiliśmy tam na Fiestę del Rosario. Z procesją w wąskich uliczkach, z sevillanios niosącymi ogromny, złoty ołtarz na głowach przywdzianych w specjalne turbany. Z orkiestrą, jak u Bregovica... Feria dżwięków, kolorów i smaków. Niesamoiwty klimat. Wesoły, kolorowy, hiszpański katolicyzm, jakiego w Polsce tak bardzo brakuje...

Ale musi być oczywiście też jakaś przygoda, bo bez nich byłoby zbyt nudno. Otóż, w Sevilli okazało się, że apartament, w którym mieliśmy mieszkać, i za który zapłaciliśmy wcześniej zaliczkę, nie istnieje... Pod adresem podanym nam na rezerwacji stała kamienica z 50-sięcioma mieszkaniami, a numer telefonu właściciela milczał, jak zaklęty. Wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca na nocleg. I tu uwaga! Był piątek i wszystko, no prawie wszystko było już zajęte. Ale Hiszpanie mają zawsze na podorędziu coś specjalnego, tzw. anadaluzyjską klitkę, czyli pokój bez okien i bez klimy, tuż przy recepcji:) Na szczęście wkrótce miało się okazać, że nie musieliśmy w nim zamieszkać:) Ale o tym napiszę w części trzeciej i ostatniej antyprzewodnika. Amen.

Bombay.

El Guincho to ksywa hiszpańskiego muzyka, Pablo Díaz-Reixa, tworzącego niezwykłą muzyczną hybrydę, lokującą się gdzieś na przecięciu elektroniki i latino (!) popu. Wydał on niedawno swoją drugą płytę, "Pop Negro" i promuje ją kawałkiem "Bombay", do którego zrealizował bardzo fajny, surrealistyczny klip. Tu, za podklepanie go, muszę podziękować filhalandilasowi.

EL GUINCHO | Bombay from MGdM | Marc Gómez del Moral on Vimeo.



Tak się złożyło, że w poszukiwaniu świeżej muzy, natrafiłem dzisiaj na soundclouda naszych rodaków z Catz'N Dogz i zgadnijcie co tam znalazłem? Doskonały remiks kawałka "Bombay", w ich wykonaniu, który wklejam poniżej.

Bujamy się?

El Guincho - Bombay (catz n dogz instrumental edit) by catz n dogz aka 3channels