środa, 27 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 3.

To dziwne, ale kiedy zaczynałem pisać ten antyprzewodnik miałem zupełnie inne wyobrażenie o minionej podróży do Hiszpanii, niż mam teraz. Czytając pierwszego posta z cyklu widzę, jak mocno byłem wtedy sfrustrowany niepowodzeniami, które nas w podróży spotkały. Teraz nabrałem już do nich większego dystansu, patrzę na wszystko z przymrużeniem oka. Chyba tak jest z podróżami, że po czasie pamięta się z nich tylko te dobre rzeczy... Wychodzi zatem na to, że ta ostatnia, trzecia część antyprzewodnika będzie najbardziej idylliczna. Bo na sam koniec naszej objazdówki po Andaluzji trafiliśmy do Tarify, skąd już tylko 15 minut podróży promem dzieli Europę od wybrzeży Afryki . I tam wreszcie złapaliśmy oddech... Wszystko działo się spokojniej, mniej nerwowo... Leżeliśmy na wydmach Valdevaqueros owiewani wiatrami poniente i levante, mając po lewej ręce Ocean Atlantycki, a po prawej Morze Śródziemne, jedliśmy bagietki z pomidorem i kozim serem, popijając winem a wieczorami upijaliśmy się chodząc uliczkami starego miasta w Tarifie. I choć Tarifa ma swoje niezaprzeczalne uroki i ogromny potencjał, to jednak jej mieszkańcy nie potrafią ich do końca wykorzystać. Obawiam się, że za kilka lat Tarifa, (choć położona na granicy dzikiego jeszcze i nieskomercjalizowanego Costa del Luz) może stać się kolejnym kurortem dla bogaczy, jakich pełno na położonym na wschód Costa Del Sol. Na razie jednak jest mekką kiteserferów i czuć w niej z lekka hedonistyczną i lanserską atmosferę, tak charakterystyczną dla miejsc w pewnych kręgach kultowych:) Tarifa jest modna, to fakt, ale po sezonie, jak każde modne miasteczko, zmienia się w urokliwą prowincję, zamyka sie w sobie, wycisza... Dobrze więc, ze trafilismy do Tarify już po wszystkich fajerwerkach i fiestach, trafilismy tam, gdy pogoda zaczęła się zmieniać na gorsze. Pierwszego dnia wiało niemiłosiernie, było chłodno i grzmiało. Nad Tarifą wisiały zwalaste chmury, a w nocy padało. Następnego dnia było już jednak zupełnie inaczej. Rześko i świeżo. Rekomenduje to miasteczko, ma w sobie jakiś niezaprzeczalny urok i zawsze będzie mi się dobrze kojarzyć. Może to dzięki mocnym drinkom z casachy, brazilijskiej wódki z trzciny cukrowej, po których rozpierała energia... Może dzięki nocnym wyprawom na niewielki cypel, tuż przy miejskiej plaży, który cienką kreską dzielił dwa wielkie akweny wodne. A może dzięki miejscowym ludziom, którzy wydawali się tacy autentyczni.

Jedna rada na koniec: jeśli pojedziecie kiedyś do Andaluzji to nie omijajcie Tarify. I dajcie szansę Hiszpanii;)

wtorek, 26 października 2010

Hot Toddy.

Hot Toddy. Tak Anglicy nazywają gorącego drinka, przygotowywanego najczęściej na bazie herbaty, przyprawionego cynamonem, gałką muszkatołową i innymi orientalnymi przyprawami. "Hot toddy" musi rozgrzewać, dlatego zwykle pija się go w chłodne wieczory, często jako "starter". Ja polecam szczególnie earl graya z brandy, miodem i goździkami. Pić należy koniecznie w towarzystwie sączącej się z głośników muzyki. Oto kilka wybranych przeze mnie dźwiękowych "hot toddy's", starterów, umilaczy i rozgrzewaczy muzycznych.

1. Vakula - "You can do". Najlepszy kawałek z Firecracker EP 5.


2. Pepe Bradock - "Path Of Most Resistance". Klasyk. Wszędzie i o każdej porze.


3. Escort - "Cocaine Blues". Teraz musi się zrobić gorąco...


4. I na koniec tytułowy Hot Toddy (Chris Todd z Crazy P). "I Need Love" z Ronem Basejamem na wokalu.


It's gettin hot in here so take off all your clothes...

czwartek, 21 października 2010

You remind me of gold...

Jesień w pełni. I choć za oknami brzydko i mokro i wszyscy znajomi blogerzy na swych blogach psioczą na aurę, to ja się w skrytości ducha jednak trochę cieszę, bo ta jesień, jak zresztą każda jesień, przynosi z sobą, wśród tych opadających liści i hektolitrów wody, lejącej się z nieba, strumienie przezajebistej muzy. I o tej muzie chciałbym tu słów kilka. Wydaje mi się bowiem, że oto w zeszłym tygodniu ukazały się dwie płyty-perły, wytyczające nowe muzyczne kierunki, przodowniczki, o których będzie się mówić jeszcze długo i tłusto... Obie są dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem, obie pretendować będzie zapewne w muzycznych zestawieniach AD 2010 do miana płyty roku...

Najpierw będzie młody-zdolny John Roberts, autor czterech doskonałych EPek, z których mnie najbardziej rozwaliła zeszłoroczna "Mirror". Kawałek "Pruned" z niej pochodzący, który wklejam poniżej, właściwie nie schodzi z mojej playerowej playlisty i na szczęście znalazł się także na albumie "Glass Eights", wydanym właśnie dla DIAL.

John Roberts - Pruned from HOMIE J on Vimeo.



"Glass Eights" to niesamowity, oszczędny, wspaniale wyprodukowany house dla wrażliwców. Dziwne to określenie, wiem, ale muzykę Robertsa nie da się łatwo określić i zdefiniować. I chwała mu za to. To właściwie płyta na jaką czekałem. Głęboka, emocjonalna, ale także smutna... Zbudowana z sampli i żywych instrumentów, niedająca się łatwo zdefiniować, muzyczna podróż, której największymi atutami jest spójność. Słucha się "Glass Eights" jednym tchem, żaden utwór się specjalnie nie wyróżnia, wszystkie natomiast doskonale do siebie pasują, co przywraca mi wiarę w nośnik, jakim jest płyta długogrająca. Duże wydarzenie. Po tegorocznym albumie Efdemina, kolejny świetny strzał DIALa.

Jeszcze większą niespodzianką jest dla mnie płyta Darkstar, "North", które całkowicie zmienia kierunek muzyczny i z rejonów okołodubstepowych wędruje w okolice synth popu. To bardzo zaskakująca metamorfoza, tym bardziej ciekawa, że Darkstar, w przeciągu tego roku zaledwie, zmienił się z duetu, który pamiętamy ze świetnego "Aidy's Girl Is A Computer", w trio, z regularnym wokalistą w składzie. Płyta to przedziwna, nawiązująca do lat 80-siątych, ale w sposób, którego się nie spodziewałem. Słychać wpływy The Human League, OMD, Kraftwerku, ale wszystko to jest przefiltrowane przez dubstepową wrażliwość, co sprawia, że te piosenki (dziwne określenie zważywszy, że wydawcą albumu jest Hyperdub) są mega nowoczesne i brzmią niezwykle świeżo. To doskonała muzyka na jesień bo znowu jest smutno, czasami trochę patetycznie, ale to w ogóle nie przeszkadza w odbiorze. Bo słuchając tej muzyki czujesz, że właśnie doświadczasz czegoś pięknego... Zastanawiam się co mnie tak urzekło, czy te synth popowe wycieczki, czy głos wokalisty, czy po prostu melodie? A może połączenie tych wszystkich składników? Ta najbardziej popowa płyta w katalogu Hyperdub rozwaliła mnie doszczętnie, z czego się cieszę, jak głupi do sera. Mocna rekomendacja!



I tu docieramy do jeszcze jednego objawienia, o którym muszę choćby wspomnieć. Pisał o nim ostatnio Groh z Junoumi. To James Blake, genialny 21-letni producent z Wysp, autor kilku zajebistych EPek, (szczególnie polecam tą ostatnią, "Klavierwerke" ). Ponieważ nie chcę się powtarzać, bo wyczerpująco zajął się nim Groh, a wy możecie się tam przeklikać, powiem tylko, że Pan Blake szykuje chyba równie szokującą stylistycznie woltę, co Darkstar, bo właśnie ukazał się pierwszy kawałek, będący przedsmakiem całej płyty, zaplanowanej na początek 2011 roku. I tak, jak w przypadku "Gold" Darkstara jest to również cover, tyle że Blake zajął się utworem Feist "Limit to your love". Jego wykonanie każe mi sądzić, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym, kto w przyszłym roku może porządnie zamieszać w muzycznym światku. Szykujcie się! Nadchodzi nowe pokolenie.

poniedziałek, 18 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 2.

Część druga mojego antyprzewodnika po Hiszpanii rozpoczyna się trzeciego dnia naszego pobytu, w Granadzie, dokładnie wtedy, kiedy przyszło nam się zmierzyć z największym i najchętniej odwiedzanym zabytkiem Andaluzji, Alhambrą. Być może jestem nieudacznikiem, być może jestem naiwny, bo myślałem, że zdobycie biletów, żeby ten "cud natury" zobaczyć, nie będzie niczym trudnym. Przecież wstałem skoro świt, wdrapałem się na wzgórze, na którym stoi Alhambra z wywieszonym językiem, stałem w kilometrowej kolejce. I co? I nic. Biletów już nie było. Wprawdzie udało mi się zdobyć bilety chociaż do Generalife, czyli pałacowych ogrodów, ale Alhambry oczywiście nie udało nam się zobaczyć. I tu ważna uwaga dla wszystkich zainteresowanych: Alhambra ponoć jest warta odwiedzenia, jednak muszę uprzedzić wszystkich, którzy nie lubią tłumów, że jest tam mega tłoczno, co chwilę ktoś błyska fleszem, przeciska się, krzyczy, pogania, szuka kogoś lub czegoś... Trochę, jak na wycieczce szkolnej do Wieliczki. Jeśli jednak, mimo to, chcecie Alhambrę zobaczyć to polecam kupić bilety dużo wcześniej i najlepiej przez internet.

Jest jeszcze jedno, co muszę powiedzieć o Granadzie. We wszystkich przewodnikach piszą, że Granada słynie z darmowych tapas, które serwowane są do zamawianych napojów. I rzeczywiście tak jest. Tyle, że te tapas są mało wyszukane i w innych regionach Andaluzji znajdziecie zdecydowanie lepsze, za które wprawdzie zapłacicie, ale będziecie z nich bardziej zadowoleni. Tak chyba właśnie jest z Granadą, że wszystko, co tam można zobaczyć (oprócz Alhambry oczywiście) można spotkać też np. w Sevilli. Nie chcę powiedzieć, że nie warto tam jechać. Jeśli jednak macie tylko 7 dni (tak, jak my), to warto się zastanowić nad Granadą... Czasem mniej znaczy przecież więcej:)

Dzień 4:
Sevilla. Gwóźdź programu. Przepiękne miasto, chociaż upały latem są tam ponoć nie do zniesienia. My byliśmy tam na przełomnie września i października i rzeczywiście w porównaniu do pozostałych regionów Andaluzji było tam najcieplej. W skrócie powiem tak: o ile w Granadzie Alhambra istniała jako osobny punkt programu, gdzieś na wzgórzu, z dala od miasta, o tyle w Sevilli wszystko, co najlepsze koncentruje się naokoło najciekawszych zabytków, katedry i Alcazaru, które dzięki temu tętnią nowym, "odzyskanym" życiem. Tylko w Sevilli widzieliśmy prawdziwe flamenco, tylko tam rzeczywiście pachniało pomarańczami... Bajkowe placyki, mohito forte, corrida... Wiele by pisać. Tu naprawdę można poczuć smak Andaluzji. W dodatku trafiliśmy tam na Fiestę del Rosario. Z procesją w wąskich uliczkach, z sevillanios niosącymi ogromny, złoty ołtarz na głowach przywdzianych w specjalne turbany. Z orkiestrą, jak u Bregovica... Feria dżwięków, kolorów i smaków. Niesamoiwty klimat. Wesoły, kolorowy, hiszpański katolicyzm, jakiego w Polsce tak bardzo brakuje...

Ale musi być oczywiście też jakaś przygoda, bo bez nich byłoby zbyt nudno. Otóż, w Sevilli okazało się, że apartament, w którym mieliśmy mieszkać, i za który zapłaciliśmy wcześniej zaliczkę, nie istnieje... Pod adresem podanym nam na rezerwacji stała kamienica z 50-sięcioma mieszkaniami, a numer telefonu właściciela milczał, jak zaklęty. Wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca na nocleg. I tu uwaga! Był piątek i wszystko, no prawie wszystko było już zajęte. Ale Hiszpanie mają zawsze na podorędziu coś specjalnego, tzw. anadaluzyjską klitkę, czyli pokój bez okien i bez klimy, tuż przy recepcji:) Na szczęście wkrótce miało się okazać, że nie musieliśmy w nim zamieszkać:) Ale o tym napiszę w części trzeciej i ostatniej antyprzewodnika. Amen.

Bombay.

El Guincho to ksywa hiszpańskiego muzyka, Pablo Díaz-Reixa, tworzącego niezwykłą muzyczną hybrydę, lokującą się gdzieś na przecięciu elektroniki i latino (!) popu. Wydał on niedawno swoją drugą płytę, "Pop Negro" i promuje ją kawałkiem "Bombay", do którego zrealizował bardzo fajny, surrealistyczny klip. Tu, za podklepanie go, muszę podziękować filhalandilasowi.

EL GUINCHO | Bombay from MGdM | Marc Gómez del Moral on Vimeo.



Tak się złożyło, że w poszukiwaniu świeżej muzy, natrafiłem dzisiaj na soundclouda naszych rodaków z Catz'N Dogz i zgadnijcie co tam znalazłem? Doskonały remiks kawałka "Bombay", w ich wykonaniu, który wklejam poniżej.

Bujamy się?

El Guincho - Bombay (catz n dogz instrumental edit) by catz n dogz aka 3channels

Robot Rocks!

Lubię tego robota. Wcale nie jest gówniany. Wręcz przeciwnie. Jest całkiem zajebisty. I nagrał jedną z najfajniejszych płyt, jakie ostatnio słyszałem. "From The Cradle To Rave" Markusa Lambkina aka Shit Robot, to kawał dobrej roboty. Spora część utworów była już znana wcześniej, ukazywały się na EPkach począwszy od 2006 roku, jednak wcale to nie przeszkadza w odbiorze albumu, który jest spójny, dzięki czemu słucha się go znakomicie. Jest tu kilka naprawdę solidnych sztosów, w tym chociażby singlowy "Tuff Enuff", "Losing My Patients" zaśpiewany przez Alexisa z Hot Chip, czy "Take Em Up", nagrany wespół z Nancy Wang, z Juan MacLean. Wspominałem w jednym z ostatnich postów o modzie na dźwięki z wczesnych lat 90-siątych. Płyta Shit Robota jest tego doskonałym przykładem. Zapożyczenia z "rave'owego" soundu są tu bardzo wyraźne. Brzmienie jest bardzo analogowe, mięciutkie, jak to w DFA Records, często bywa. Do tego płyta Marcusa tchnie optymizmem i bardzo pozytywnie nastraja. Polecam włączyć ją sobie na początek dnia, najlepiej w poniedziałek! Dobry dzień macie zagwarantowany. Oprócz wrażeń muzycznych, dostajemy jeszcze kilka naprawdę porządnie napisanych i niegłupich tekstów oraz, jak dla mnie, okładkę roku! Shit Robot na prezydenta?

czwartek, 14 października 2010

Human after all.

OK, jestem już po seansie "Social Network", przychodzę do domu i co robię? Wchodzę na facebooka. I sprawdzam, czy ktoś ze znajomych wrzucił już commenta z wrażeniami z filmu. Nie wrzucił. Jeszcze chyba nikt nie dotarł do domu...

Generalnie fejsbook rządzi. O nowym filmie Davida Finchera dowiedziałem się oczywiscie z fejsa, trailer też po raz pierwszy zauważyłem na fejsie, po tym, jak wrzucił go ktoś z moich mniej lub bardziej znajomych. Śmieję się w głos, że na seans nie wpuszczali tych, co nie mieli jeszcze konta, a przed projekcją niekoronowana królowa portalu miała wygłosić swoją prelekcję, ale nie wygłosiła, bo nie dotarła. Utknęła. W sieci oczywiście.

"Social Network" to solidne kino. Ponoć fabuła opowiedziana w filmie jest nieprawdziwa. Nieważne, bo wciąga. Fincher wycisnął z tej historyjki wszystko, co można było wycisnąć. Gdzieś w tle zobrazował jeszcze środowisko amerykanśkich studentów i zrobił to wyjątkowo sprawnie. Postaci są krwiste, dialogi dowcipne i soczyste. Eisenberg w roli twórcy fejsa jest cyniczny do szpiku i gra fantastycznie. Jest dużo, dużo lepszy niż się spodziewałem... I co? Czy Fincher nakręcił w związku z tym swój najlepszy film? Hmmm... Nie posunąłbym się tak daleko. Ale jest coś, co mi się w "Social Network" bardzo podobało. Bo to film anty-fejsbukowy. Bo czym jest w zasadzie ostatnia scena? Jeśli nie obnażeniem idei? Co robi Zuckenberg, kiedy godzinami ślęczy nad swoim laptopem? Pisze skomplikowane algorytmy, tworzy aplikacje? Przecież od tego ma ludzi... "Wkręcił się" - mówią o tym stanie inni bohaterowie. "Wkręcony" Zuckenberg po prostu...

Czekanie na odpowiedź, czekanie na akceptację, czekanie na to, żeby coś się wreszcie zaczęło dziać. Żeby było mocniej, silniej, treściwiej. Życie w zawieszeniu...


Właśnie w takim stanie trwa Zuckenberg i całe pokolenie fejsbooka, co Fincher wykłada jak kawę na ławę, siermiężnie, nie bojąc się oskarzeń o prostotę przekazu. Podobnie, ale o wiele subtelniej, pomiędzy wysmakowanymi kadrami i przepiękną muzyką wypowiada się Xavier Dolan w "Wyśnionych miłościach". A właściwie w "Miłościach wyobrażonych". Tu bohaterowie żyją złudzeniami, coś im się tylko wydaje, coś im się łudzi, bo nie potrafią o tym porozmawiać, nie potrafią, tak po prostu, mówić o swoich uczuciach, a przecież, jak powie jedna z bohaterek "wiedzą o sobie wszystko". Z fejsbuka i innych portali właśnie. Śledzą siebie, swoje poczynania, obserwują, wnioskują, ale boją sie konfrontacji, zbliżenia, cielesności. Wolą onanizować się wąchając koszule obiektu swojej wyobrażonej miłości, bo prawda, jakakolwiek by nie była, ich przeraża...

Dobrze się ogląda te dwa filmy, jeden po drugim, zestawione ze sobą. Pozornie nie mają one ze sobą nic wspólnego, jeśli jednak przyjrzeć się bliżej...Fincher w zawrotnym tempie opowiada historyjkę z życia twórcy fenomenu naszego wieku, a Dolan, zaledwie 21-latek, sam tkwiący głęboko w pokoleniu fejsa, pomiędzy dawkowanymi oszczędnie słowami, uwidacznia zmiany, jakich fejsbook dokonuje w świadomości młodych ludzi. Nie jest z nami aż tak źle? W końcu możemy jeszcze wyjechać na wieś, usmażyć marschmellows na grillu i razem je zjeść. Możemy przecież śmiać się z tego samego, upijać się, kontemplować sztukę, obdarowywać się prezentami. I co z tego? Jeśli na koniec i tak, w samotności, usiądziemy przed monitorem i będziemy odswieżać swoje profile, aż wysłane przed chwilą zaproszenie zaakceptuje ktoś, na kim najbardziej nam zależy...

90's hype.

Po katowaniu lat 80-siątych, które odbywa się obecnie w muzyce nieustannie, przyszła moda na eksplorację wczesnych lat 90-siątych. Przyszedł czas na dyskę. I tak oto z puzderka wyskoczył znany nam skądinąd Armand Van Helden, który połączył siły z A-Trackiem w projekcie Duck Sauce. Panowie zrobili razem już kilka kawałków, z których "Barbra Streisand" może stać się, jeżeli już się nie stała, ogromnym hitem. W sieci pojawił się już teledysk, w którym udzielają się zaproszeni na plan goście, m.i. Chromeo i Pharell. Obrazek rozkręca hype na Duck Sauce, robi się gorąco, to jest gorączka prosto z Miami, z wczesnych lat 90-siątych. Pamiętacie te klimaty?



Powracają także Evil Nine, zmieniając nieco muzyczny klimat, z breakbeatu oczywiście na electro house, z ravowym pianinkiem w stylu wczesnych 90's. Kawałek "Step Up" to parkietowa bomba, bez dwóch zdań.



Na koniec jeszcze Azari & III. W oczekiwaniu na ich płytę, która ma się ukazać w styczniu 2011, warto wrócić do lansowanych przez nich w zeszłym roku przezajebistych kawałków: "Reckless (with your love)" oraz "Hungry for the power".



Czy ktokolwiek jeszcze ma wątpliwości, że sound wczesnych lat 90-siątych powraca do nas jak bumerang właśnie teraz?

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 1.

Ci którzy mnie znają, wiedzą, że do każdej podróży lubię się przygotować. Grzebię w przewodnikach, necie, relacjach z podróży, zbieram ciekawostki, obserwacje, uwagi, tych, którzy byli tam, gdzie się wybieram, przede mną. Jednak mimo tego, za każdym razem jestem zaskoczony, jak płytko i głupio ludzie oceniają miejsca, w których bywają, jak mało potrafią w swoich opowieściach z podróży przekazać. Wydaje mi się, ze wynika to, z tego, że za wszelką cenę chcą stworzyć "opowieść dla każdego", nie precyzując odbiorcy, do którego ich opowieść ma trafić.

Tydzień temu wróciliśmy z Hiszpanii, dokładnie z Andaluzji. Zbierałem się całe siedem dni do napisania tego posta, a jak już się zebrałem, to stwierdziłem, że gdybym wszystko, co mi się ułożyło ostatnio w głowie, wywalił Wam od razu, mogłoby to być dla was za wiele, moglibyście się znudzić, zmęczyć i już nigdy do mojego bloga nie wrócić. Postanowiłem Wam tego oszczędzić i podzieliłem tego posta na trzy części.

To będzie antyprzewodnik. Czego anleży unikać, gdzie nie pójsć, na co nie zwracać uwagi, czego zdecydowanie nie próbować, od czego uciekać, ile sił w nogach, nad czym się nie zastanawiać. Bo prawda jest taka, że w tradycjnych przewodnikach mydlą Wam tylko głowę, ściemniają niemożebnie, nakłaniają do rzeczy popularnych, ogranych, miłych i sympatycznych oczywiście, ale także nudnych i pozbawionych emocji. Zatem jeśli jeszcze nie byliście, a chcecie się kiedyś wybrać do Andalauzji to przeczytajcie koniecznie mój ANTYPRZEWODNIK. Jeśli zastosujecie się do moich wskazówek - gwarantuję Wam niesamowite wrażenia od pierwszej do ostaniej minuty waszej podróży.

A więc, zaczynamy...


Dzień 1.
Na lotnisku zjawiliśmy się z tzw. blue ticket, biletem dla personelu lotniczego, który dostaliśmy niedawno w prezencie. Bilet ten zafundował nam na starcie nie lada niespodzianki, które już na samym początku bardzo uatrakcyjniły naszą wycieczkę. Otóż, okazało się, że lot jest pełen, a blue tickets są ważne tylko wówczas, jeśli ktoś z pasażerów nie stawi się do odprawy. Zatem do końca czekaliśmy z niecierpliowścią, żeby się dowiedzieć, czy do "ciepłych krajów" wylecimy, czy jednak nie. W końcu się nam udało, trzech pasażerów zabukowanych na lot, nie stawiło się na lotnisku. Wsiedliśmy do samolotu, siedzieliśmy oczywiście na najgorszych miejscach, na dwóch różnych krańcach samolotu, ale co tam... Tu muszę was jeszcze przestrzec przed pewną sprawą. Jeśli wasz bagaż podręczny może ważyć max 10 kilo, warto to sprawdzić przed podróżą. My nie sprawdziliśmy... Przepakowywanie się na lotnisku nie jest niczym fajnym...
Kiedy już wylądujecie w Maladze (lot tam jest najtańszy, samoloty latają z Wrocławia i z Krakowa) to jeśli macie prawo jazdy krócej niż rok i nie posiadacie karty kredytowej to zdecydowanie nie wynajmujcie samochodu - nie uda Wam się. Jeśli jednak macie z sobą kogoś, kto ma prawko dłużej - polecam tego dokonać, bo naprawdę się opłaca.
Jeśli chcieliście zwiedzić Malagę - odradzam, to głupi pomysł. W Andaluzuji jest o wiele więcej ciekawych miejsc. Jeśli jednak kierując się jakimś słabym przewodnikiem "dla ludu" zostaliście jednak w Maladze - zdecydowanie zrezygnujcie z noclegu w La Casa Mata. Możecie tam zastać nie posprzątany pokój, hostel może się właśnie przenosić do innego budynku, a w nocy mogą was pogryźć niezidentyfikowane bliżej owady. Będziecie mieć też problemy z zaparkowaniem samochodu na starym mieście, nie róbcie tego. Najlepiej od razu, zaoszczędzając sobie nerwów i kosztów, zaparkować gdzieś na obrzeżach, gdzie parking jest tańszy i gdzie nie ma korków, czteropasmowych rond z ośmioma wyjazdami, tylko jednokierunkowych, wąskich uliczek oraz remontów, przy których, zapewniam, zwariuje każdy GPS.

Dzień 2.
Jeśli już pokierujecie swoje kroki dalej, np. do Granady, pamiętajcie, że najlepiej będzie nie zatrzymywać się na Costa del Sol, które jest brzydkie, betonowe i "śmierdzi" turystą. Nie wierzcie również tym, którzy mówią, że Nerja jest piękna i ciekawa, a tzw. Balkon Europy koniecznie trzeba zobaczyć - nie trzeba, bo to po prostu deptak z dość pretensjonalnym i oklepanm "widoczkiem", a samo miasteczko przypomina trochę "sanatorium". Koniecznie też nie planujecie waszej podróży wtedy, kiedy Hiszpanie postanawiają zorganizować tzw. Huelga General - czyli strajk generalny, inaczej zwany "ostatecznym krachem systemu korporacji", w którym do głosu dojdą prosocjalistyzne bojówki zmuszające wszystkich, nawet tych, którzy nie chcą tego zrobić, do zamnkięcia swego bussinesu. Pamiętajcie, że miasta w tych dniach nie będą czyste, o nie, służby komunalne również będą strajkować. A ponieważ południowi Hiszapnie do najczystszych nie należą, to spróbujcie sobie wyobrazić, co się wtedy może dziać na ulicach. Zdecydowanie też nie wynajmujcie na nocleg pokoju (w hotelu LOS GIRALOLES 2), umieszconego na parterze, którego okna wychodzą na wąską uliczkę, przy nocnym klubie. Nie jest to dobry pomysł, gdyż uliczka ta moze służyć jako klozet, co może wam się wydawać dziwne, ale jest niestety prawdziwe... Nie liczcie też w Huelga General na jakiekolwiek życie nocne wieczorem, mozecie mieć nawet problemy ze znalezieniem czegoś sensownego do jedzenia. Od razu możecie zatem pominąć bary tapas i inne restauracje, z pysznym, skądinąd jedzeniem i udać się na Albaicin, najbardziej klimatyczną dzielnicę, gdzie możecie się załapać na autentyczne flamenco lub powłóczyć się trochę po Sacramonte, gdzie w jaskiniach wydrążonych w skałach do dziś mieszkają Cyganie...

Warto więc z pierwszej częśći mojego ANTYPRZEWODNIKA zapamiętać przede wszystkim, że Andaluzja jest piękna, Hiszpanie to "wesoły" naród, ale nie w HUELGA GENERAL. To jednak dopiero początek moich wrażeń i opowieści. Następne już niebawem...