środa, 31 marca 2010

Bloby, złe mózgi i krwiożercze ryjówki.

Jak straszny może być różowy kisiel? Raczej słabo. Może być za to bardzo śmieszny, śmieszniutki nawet. W ostatni weekend naoglądałem się bardzo złych filmów. A jednym z moich faworytów był "Blob", opowieść o mazi z kosmosu, która przedarła się przez ziemską atmosferę i wylądowała w ogródku pewnego jegomościa. Zaatakowała szybko jego rękę, następnie jego całego, po czym wessała w siebie cały personel medyczny, obsługę kina a następnie zabrała się za bogu ducha winnych mieszkańców spokojnego miasteczka. Blob - gumowa, synetetyczna kulka. Straaaszny potwór, dziwadło. Wciśnie się wszędzie, w każdą szczelinę. Pożre każdy żywy organizm, który napotka na swojej drodze. Różowe monstrum. Prawie tak bezczelne i tak krwiożercze, jak ryjówka. Bo "Zabójcze Ryjówki" są naprawdę drapieżne. Mają długie kły i wystarczy, że Cię tylko lekko zadrasną, a uwolniony z nich jad już krąży w twoich żyłach i wystarczy tylko chwila, a jesteś martwy. Paskudne ryjówki na szczęście są tylko wynikiem nieudanego eksperymentu biologicznego i namnażają się na oderwanej od świata wyspie. Co jednak sie stanie jeśli wyspę opuszczą, jeśli w jakiś sposób wydostaną sie z izolacji? A co jeśli ludzkość zaatakuje Zły Mózg, który przybędzie na Ziemię w walizce, który kierować będzie armią Mutantów, potrafiących przemienić się w każdy organizm? I co jeśli temu Złemu Mózgowi będzie potrafił przeciwstawić się tylko jeden osobnik, Starman, kosmita w stroju z lycry i z antenką na czubku głowy? I co jeśli ten Starman najlepiej bedzie się dogadywał z dwójką dzieci, które wplątały sie w akcję, kiedy spokojnie wracały z afterku u sąsiada? Tak, tak "Zły mózg z Kosmosu" to kuriozum na skalę totalną. Nagromadzenie głupoty w tym filmie sięga zenitu. Bardzo, bardzo zły to film i bardzo, bardzo śmieszny zarazem. Ubawiłem się setnie. Swoją drogą to ciekawe, że dziś na złe filmy wali do kin więcej ludzi niż na wartościowe produkcje. Że bardziej nas bawią kartonowe, niedopracowane scenografie, gumowe potwory, kiczowate dekoracje. Niż przeładowane efektami specjalnymi, techniczne wymuskane wielomilionowe superprodukcje. Co z tego, że drogie, skoro nudne. Ja zdecydowanie wolę Bloba, niż katastroficzną wizję z "2012". Przynajmniej śmiać jest się z czego...

poniedziałek, 29 marca 2010

Śpiewający Panowie Dwaj.

Wkrótce premierę mają płyty dwóch Panów, których twórczość bardzo cenię i szanuję. Tak się składa, że jeden z tych Panów, Jamie Lidell znany jest ze swoich wokalnych ekscesów, drugi natomiast, Matthew Herbert nie śpiewał nigdy, przynajmniej na swoich płytach. Tym razem jednak postanowił się przełamać i na nowym albumie wydał głos. Efekty będziemy mogli oceniać już wkrótce. Premiera "One One" 5 kwietnia. O głos Jamiego Lidella raczej obawiać się nie trzeba, współpracowników też dobrał sobie nietuzinkowych. Są wśród nich Beck, Feist, Gonzales, Chris Taylor z Grizzly Bear i Pat Sansone z Wilco. Premiera albumu "Compass" 18 maja. Tak się składa, że obaj Panowie opublikowali właśnie klipy promujące pierwsze single, które wklejam poniżej. Zapowiada się całkiem pyszne słuchowisko...



środa, 24 marca 2010

Ogród rozkoszy ziemskich.

Jest taki film Martina Sulika, "Ogród", przepiękny, półbajkowy, zawieszony między jawą a snem. Klimatyczny i czarodziejski. Film, w którym się można zakochać na zabój, o którym za wiele mówić nie można, żeby nie zepsuć przyjemności smakowania. Jest taka płyta, pewnego producenta, Rippertona. Nosi tytuł "Niwa", co po japońsku znaczy "spacer po ogrodzie". Płyta, w której, tak samo jak w filmie Sulika, nie można się nie zakochać. Której nie można nie smakować, nie rozkoszować się każdym zawartym na niej dźwiękiem... Uwielbiam ten album od pierwszego przesłuchania. Nie wiem dokładnie, co mi się w nim tak bardzo podoba, trudno mi to sprecyzować. To jakaś taka delikatność, która się sączy z głośnika, ciepłe akordy, w które się można opatulić. Bit jest przecież taki jednostajny, niemal senny, ale nie nudny, nic z tych rzeczy. To jest bardzo dojrzała muzyka, o raczej cierpkim posmaku. Taki spacer wsród nocnych dzwięków cykad przy świetle księżyca, takim jak na okładce. Muzyka babiego lata, albo wczesnego przedwiośnia. O zapachu rozdeptanych przez podeszwy kwiatów japońskiej wiśni. Soundtrack do filmu o znikającej plamie, która wysycha w promieniach słońca, na którego planie statystowałem dzisiejszego dnia...

Ripperton - Niwa (Green) - Promotional cuts  by  ripperton

wtorek, 23 marca 2010

"The Box" czyli Pudło.

K. poczyniła niejako wstęp do mojego dzisiejszego posta już wczoraj wieczorem, zapowiadając, że ja to na pewno wszystko "jakoś wyłożę". Więc czując się w obowiązku sprostać zadaniu, postaram się wyłożyć graty z pudła. Pudło było oczywiście puste, w środku nie znaleźliśmy nic wartego uwagi. Film reklamowany jako pastisz pulp-horrorów ewidentnie zmierzał w innym kierunku. Wywoływał pusty śmiech. Jeśli reżyser kogoś tu parodiował, to chyba tylko samego siebie sprzed kilku lat. A zapowiadało się tak dobrze... "Donnie Darko", pierwszy film Richarda Keely'ego był fantastyczny. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to jeden z lepszych filmów ostatnich lat, jaki widziałem. Premiera miała miejsce w 2001 roku, jednak w Polsce film nie miał nigdy dystrybucja kinowej, tak samo zresztą, jak i drugi film Kellego "Southland Tales". Premierę i to opóźnioną o kilka miejsce miał dopiero trzeci jego film, "The Box" właśnie. Co tu dużo mówić, z tych trzech najsłabszy, nietrafiony, z fatalną Cameron Diaz na pierwszym planie, która gra tak tragicznie, że ręce opadają. Z przegadanym, nudnym scenariuszem, doprawionym jeszcze do tego pseudointelektualnym bełkotem, a nawet (sic!) cytatami z Satre'a. Całość ratuje chyba tylko w miarę sensowne i trochę anty-hollywoodzkie zakończenie, które w odróżnieniu od reszty filmu jest proste i jednopłaszczyznowe. Niestety, reszta tonie zupełnie w ledwo naszkicowanych wątkach, sugerujących to lub tamto, ale mimo to, pozostawiających widza z totalną pustką w głowie. Nie udało się Kelly'emu kolejny raz mnie zaskoczyć. Będę musiał odkurzyć płytę z "Donnie'm Darko". Tam każdy kawałek układanki idealnie do siebie pasował, a całość miała niezaprzeczalny, mroczny klimat tajemnicy, która wciąga i nie pozostawia obojętnym. "The Box" nie hipnotyzuje. Pozostawia na zewnątrz...

P.S. Co do mojej jazdy samochodem, rzeczywiście z pewnego punktu widzenia może się wydawać bardziej interesująca niż film Kelly'ego. Chyba nie wspominałem jeszcze na blogu, że moje prawko wywalczone z takim bólem hartuje się właśnie w warunkach polowych (lub drogowych raczej!). Nie zawsze jest lekko, czasem zabawnie, a czasem strasznie. Jak w dobrym thrillerze, nie takim jak "The Box" oczywiście. Raczej, jak w "Pojedynku na szosie" Spielberga :P

środa, 17 marca 2010

Zły siding.

Lepiej późno niż wcale... Dopiero parę dni temu obejrzałem "Wojnę polsko-ruską" choć zapewne ten film widzieli już wszyscy. Nie obarczony jednak żadnymi recenzjami znajomych, dobrymi radami czy uszczypliwymi komentarzami (jeśli takowe były, dawno już o nich zapomniałem) zasiadłem przed ekranem i niczego specjalnego nie oczekiwałem. A jednak, moje zainteresowanie rosło, bo film bardzo ładnie się rozwijał. Ma kilka naprawdę niezłych pomysłów realizacyjnych. Czytałem kiedyś Masłowską, ale niewiele z tej książki pamiętałem. Przypominały mi się jedynie poszczególne sceny. Tylko tę na plaży, bardzo dobrze zagrana przez duet Szyc - Gąsiorowska pamiętałem ze szczegółami i najwidoczniej wizualizowałem ją sobie podobnie jak Xawery Żulawski, bo wydała mi się akuratna i trafiona. Totalnie jednak powaliło mnie zakończenie filmu. Scenę ze spadającym sidingiem uważam za genialną. Jest mocno tarantinowska, to prawda. Ale jest też doskonale rozegrana. Śmieszy i przestrasza zarazem. Taki siding pamiętam sprzed mniej więcej dekady. Był wtedy bardzo modny. Każdy chciał mieć siding na swoim domu. Posiadanie sidingu było szczytem pseudo-luksusu i nowoczesności. Ten plastikowy, sztuczny siding brzydko i szybko się starzał. Mimo to, chciał go mieć każdy, kto choć trochę śledził deko-trendy i posiadał własny domek na przedmieściach. Trochę to amerykańskie było, jak w "Blue Velvet" Lyncha, gdzie w villowej dzielnicy wszystkie domy były identyczne i wszystkie obowiązkowo sidingiem pokryte. W domach tych było mega nudno, a wszystko, co ciekawe, interesujące, tajemnicze, dziwne i wynaturzone działo sie gdzieś obok, pod powierzchnią, pod przykrywką, którą ten metaforyczny siding stanowił. "Blue Velvet" zaczyna się od sceny, kiedy główny bohater znajduje odcięte ucho w trawie, na łące, za typowo amerykańskim, ładnym jak z obrazka i nudnym jak flaki osiedlem. Dopiero wtedy zaczyna się nakręcać spirala niejasnych zdarzeń... Ale zostawmy Lyncha i wróćmy do "Wojny". Ruski siding u Masłowskiej jako metafora badziewia i kiczu, który zawsze był, jest i będzie? Hmmmm... czemu nie? W końcu w okresie tzw. transformacji, kiedy Masłowska pisała swoją powieść wszystko w Polsce miało być "amerykańskie". Co nam z tego zostało teraz? Pożółkły, odpadający ze ścian siding w domkach na przedmieściach, przypolone garnki Zeptera, odkurzacze Rainbow, które nie okazały się być wieczne i zawiedzione nadzieje na własne businessy, którzy rozbudzali najemnicy Amwaya. Śmieszny był to czas. Śmieszny i straszny. Polski, ruski i amerykański zarazem. Jak film Żuławskiego właśnie.

poniedziałek, 15 marca 2010

Jestem tu Nowy.

Gil Scott Heron powraca po 16 latach niebytu z nową płytą. Dla mnie i dla wielu innych 16 lat to przepaść. Kto w soul się za bardzo nie zagłębiał, Scotta Herona z pewnością nie kojarzył. Jego powrót zatem, dośc nieoczekiwany, jest świetną okazją, aby zapoznać się z jego wcześniejszą twórczością. Ja zacząłem jednak od albumu najświeższego, po tym jak gdzieś usłyszałem "New York is Killing Me", utwór, który nie wiem czemu skojarzył mi się z DFA Records. Być może dlatego, że jest to kawałek mocno nowoczesny. Nie żadna tam zakurzona neosoulowa pościelówa. Zresztą, świeżo brzmi cała płyta. Co tu dużo mowić, bardzo dobra płyta artysty, który w dalszym ciągu jest "out of something", artysty zaangażowanego, który tym razem spowiada się swoim słuchaczom z ostatniej dekady życia. Poczytałem sobie co nieco o życiu Herona i nie dziwi mnie, dlaczego jego teksty są tak gorzkie. Staruszek Heron nie miał lekkiego żywota. Dziś w wieku 61 lat podsumowuje to, co się z nim działo. A swoje refleksje obudowuje bardzo urozmaiconymi rytmami. Słuchać tu trochę trip-hopu, nieśmiertelnego soulu, a także, co ciekawe dubstepu. Płyta jest bardzo nowocześnie wyprodukowana. Sporo tutaj elektronicznych smaczków, jak choćby w "New York is Killing Me", gdzie rytm wyznaczają kastaniety i nieregularne bębny na tle płynącego, delikatnego podkładu. Poszczególne tracki mieszają się z melorecytacjami Herona, który nadają albumowi bardzo osobisty, prywatny charakter. "I'm new in here" to album smutny, dekadencki nawet. Klimat całości świetnie oddaje klip do pierwszego singla "Me and The Devil", który przypomina trochę stare Massive Attack. Wcześniejsze płyty Gil'a są o wiele cieplejsze. Mnie jednak najbardziej pasuje to depresyjne oblicze Herona. Jego przepalony, zniszczony głos, naznaczony piętnem choroby najlepiej wypada właśnie w tych mocno depresyjnych songach. Może to ta przedłużająca się zima tak na mnie działa, a może robię się już po prostu stary, że wchodzą mi takie klimaty... Nie wiem. W każdym bądź razie, Gil Scott Heron jest moim nowym bohaterem. Chętnie spaliłbym z nim niejednego jointa.

poniedziałek, 8 marca 2010

Wiosna kontra Buka.

Buka, wiadomo, garnie się do ciepła i domowego ogniska, sama zaś wzbudza postrach i przerażenie bo zamraża ziemię, po której stąpa, a jeśli przystanie gdzieś na dłużej, to w tym miejscu nic już nigdy nie wyrośnie. Buka w tym roku rządzi niepodzielnie. Stała się jednym z symboli rosnącego w siłę Facebooka, gdzie fanami Buki zaledwie w kilka miesięcy zostało 22 tysiące ludzi. Innym profilem, który rośnie w siłę jeszcze mocniej jest "Zimo wypierdalaj" z 30 tysiącami fanów na koncie. Od kilku tygodni między profilami trwa zażarta walka. Im bliżej wiosny, tym "Zimo wypierdalaj" liczniejsza. Ale Buka nie odpuszcza, każdy jej post gromadzi kilkadziesiąt komentarzy. Ostatnio Buka ostrzegła, że nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Po czym w Gdańsku znowu spadł śnieg i oprószył odkryte już wcześniej trawniki upstrzone psimi kupami. Rozpoczął się ostatni, finalny już mam nadzieję, atak. W związku z przedłużającą się zimą i tryumfalnym pochodem Buki, nawet muzycznie nie jest jeszcze wcale wiosennie. Najlepsza, jak dotąd płyta jest mocno zimowa, chłodna. To Pantha du Prince i jego album "Black Noise". Cudownie uzależniający. Kto jeszcze nie ma niech sobie szybko pobierze.
Na zachętę zamieszczam klip do kawałka "Stick to my side". Wprawdzie w roli głównej występuje tu jakiś inny zimowy potwór, ale na bank jest to jakiś znajomy Buki. Niektórzy mówią, że to nawet jej kuzyn...

niedziela, 7 marca 2010

Szalona Helena.

Byłem wczoraj w kinie na "Alicji w Krainie Czarów" Burtona i zakochałem się w Czerwonej Królowej, z wielkim baniakiem zamiast głowy, z ustami w kształcie serca, z mocno przesadzonym makijażem. Zelżbieta w wykonaniu Bohnam Carter jest cudownie zła, dokładnie taka, jaka Czerwona Królowa być powinna. Nie oznacza to wcale, że inne postaci nie są fajne. Są, tylko tyle, że nikt z Szaloną Heleną nie może się równać. Biała Królowa jest jakby naćpana, charakteryzują ją powolne ruchy, na szczęście nie jest jednoznaczna. Mam wrażenie, że Burton nie do końca wykorzystał potencjał tkwiący w tej postaci. Całą uwagę skupił bowiem na Szalonym Kapeluszniku. O Johnym Deepie mówić wiele nie trzeba. Czuje Burtona jak mało kto. Jednak to Bohnam Carter gra tu pierwsze skrzypce. Odrażająca, mroczna, zepsuta do szpiku kości, kochająca wszystko to, co duże, niesymetryczne, brzydkie, nienormalne. Sprawuje rządy terroru dzięki Żaberzwłokowi. A przy tym wszystkim jest przekomiczna. Zakochałem się w Szalonej Helenie po raz kolejny. Po raz pierwszy, gdy zagrała Marlę Singer w "Fight Clubie", łącząc neurotyzm z punkiem i niezależnością. Po raz drugi - wczoraj, gdy jako Czerwona Królowa zdominowała "Alicję" i tak mocno rozpanoszyła się w moim świecie wyobraźni, że nie zniknie z niego szybko. Tak więc, ku czci Zelżbiety, ukradłem wczoraj w nocy ze sklepu kalafior. I z kalafiorem owym pod sercem, ogrzewając go własną piersią (był marcowy mróz) zaniosłem go na after, gdzie warzywo otrzymało imię Sylwek i zostało namaszczonone na mojego syna. Sylwek został na afterze trochę dłużej niż ja, a potem został ugotowany i zjedzony. Czerwona Królowa zrobiła by pewnie podobnie...


P.S. Sylwek, gdziekolwiek teraz jesteś, pozdrawiam Cię - Tata.

sobota, 6 marca 2010

Plastikowa gaża.

Tak się akurat składa, że moim drugim postem marcowym był klip do utworu "Stylo" Gorillaz, z pustynią, pościgiem samochodowym i Brucem Willisem w roli głównej. Fajny klip, na poły film fabularny, na poły animacja. Dobrze wyprodukowany, zapewne drogi. Tak się również składa, że klip ten zaciagnięty z Vimeo dwukrotnie został dwukrotnie skasowany przez najemników wynajętych do wyszukowania i kasowania wszystkiego, co z Gorillaz się łączy i co można pobrać sobie za darmo. Więc mojego posta też już nie ma. Bo Gorillaz to maszynka do robienia pieniędzy. Produkt marketingowy obliczony na gruby zysk. Tak się składa także, że w tym tygdoniu dostałem ofertę na sponsoring trasy koncertowej Gorillaz po Polsce. Otóż okazuje się, że zespół ten nie zamierza zagrać na żadnym letnim festiwalu europejskim i robi to oczywiście celowo. Chce bowiem podnieść odpowiednio temperaturę, a następnie wystartować z własną, dobrze zaplanowaną trasą, która w zamyśle ma przynieść krociowe zyski. Jedynym festiwalem, na którym Gorillaz wystąpią będzie Coachella w Nowym Yorku, gdzie Gorillaz zagrają u boku Muse i Jaya Z. Wiadomo, u boku nie byle kogo. Z ciekawiością zatem zerknąłem na przesłaną mi ofertę, żeby dowiedzieć się ile to Gorillaz za ogrzanie się przy ich ognisku skasują. Wiedziałem, że to bedzie wiele, ale i tak się zdziwiłem. Ta suma mnie zabiła... Tak się akurat składa, że piszę to wszystko w przeddzień premiery nowej płyty Gorillaz "Plastic Beach", która mimo wielkich starań wspomnianych wyżej najemników i tak wyciekła do sieci wcześniej niż sądzono. Machina marketingowa była bardzo przemyślana. Płyta miała nawet swój oficjalny trailer. Informacje na temat kolaboracji dozowano w sposób bardzo przemyślany. Bedzie utwór ze Snoop Dogiem, na albumie pojawi się Lou Reed. Sensacja! Nieomal. Czy daliście się nabrać? Jeśli tak, to muszę Was ostrzec. Gdybyście znali sumę, o której wspominam wyżej być może zmienilibyście o Gorillaz zdanie. Przypuszczam, że Gorillaz w Polsce nie wystąpią. Optuje, że nie znajdzie się żadne śmiałek, który wyłoży tyle kasy. Z przyzwoitości nie powiem ile. Tych, którzy wierzą w siłę muzyki, nie marketingu, zapraszam do odsłuchania nowego, "plastikowego" oblicza Gorillaz. Na temat samej muzyki nie mam jeszcze zdania. Płyty wciąż nie przesłuchałem. Jak to zrobię, to być może podzielę się z Wami moimi przemyśleniami. Na razie, z sentymentem posłucham sobie "Demon dayz". Bo lubię. I mówię to całkiem szczerze...

P.S. Gorillaz Soundystem, czyli gwiazdka Openera 2010 nie ma nic wspólnego z Gorillaz, niech się zatem nie łudzą Ci co myślą, że Gorillaz posłuchają na żywo w Gdyni. To po prostu jeszcze jeden dowód na to, że ktoś tu próbuje nas nabić w butelkę:)

poniedziałek, 1 marca 2010

Z niebytu.

Zniknąłem. Na ponad tydzień. Nie było mnie na łączach, nie wchodziłem na faceboooka, nie zamieściłem żadnego posta na blogu, moja biblioteka na last fm nie powiększyła się ani trochę. Nic. Null. Niebyt. Kiedy dzisiaj pojawiłem się w wirtualnej rzeczywistości niektórzy witali mnie, jakbym narodził się na nowo. Czemu mnie nie było? Gdzie byłem? Co się stało? Czemu milczę? Pytania, przypuszczenia, brak odpowiedzi. Odpowiedź będzie teraz. Nie było mnie bo przenosiłem się w przestrzeni. Z miejsca na miejsce. Na zupełnie nową miejscówkę, z której nadaję teraz. Powiem to wyraźnie: nienawidzę przeprowadzek. Wyrywania siebie z korzeniami, które się zapuściło już całkiem głęboko. Przekonywania się przy okazji, że człowiek obrasta rzeczami jak mchem, wchodząc z nimi w symbiozę. Uzmysławiania sobie, że bez niektórych rzeczy nie wyobrażamy sobie dalszej egzystencji. A gdyby zostawić to wszystko i przetransportować tylko samego siebie? Gdyby się od tych wszystkich rzeczy oderwać raz na zawsze... Czy nadal byłbym sobą? Pamiętacie Lokatora Rolanda Topora, który straciwszy zęba zastanawił się czy nadal jest Trelkvskym? Czy ja odłączywszy się tego, co zgromadziłem nadal byłbym tym samym człowiekiem?

Zostawiłem więc w starym miejscu bytowania jedną cenną rzecz, ukryłem ją głęboko. Tak, jak Trelkovsky ukrył swój ząb w dziurze w ścianie za szafą. Może ktoś tą moją rzecz kiedyś odnajdzie, a może zaostanie tam na zawsze, może się zrośnie z otoczeniem wchodząć z nim w wieczną, doskonałą symbiozę?

Co ukryłem? Gdzie? Po co? Mnożą się pytania. Jestem, wróciłem, nadaję z nowego miejsca. Wchodzę znowu na fejsa, słucham muzyki (polecam album Rippertona "Niva"), moja biblioteka na last fm znowu się powiększa, mój blog wypluwa kolejnego posta. Żyję. Mam się dobrze. Wracam do żywych.