środa, 30 września 2009

Almodrama.

W jednej z recenzji nowego filmu Almodovara, "Przerwane objęcia" znalazłem ciekawe spostrzeżenie, że reżyser ten wypracował sobie tak charakterystyczny, tak łatwo już rozpoznawalny styl, iż należałoby go nazwać "almodramą", odrębnym gatunkiem filmowym, zarezerwowanym jedynie dla hiszpańskiego mistrza. Niewiele mam do powiedzenia o "Przerwanych objęciach", bo powiedziano już o tym filmie za dużo. Kolejny raz jestem zauroczony Penelope Cruz, i choć czuć, że Almodovar się starzeje ("Przerwane objęcia" wydają się bardziej stonowane i mniej buntownicze) to wciąż z jego filmu emanuje jakaś magia. Piękne ujęcia, wysmakowane kadry, niesamowita muzyka. Tym razem Almodovar opowiada o swojej najważniejszej namiętności, o kinie. I choć fabuła wydaje się nieskomplikowana, niczemu to nie przeszkadza. Bo w "Przerwanych objęciach", jak w wielu pozostałych filmach Mistrza, najważniejsze są emocje. Niektórym nowy film Almodovara może się wydać letni, ja odkrywam jego sensy powoli, pomiędzy scenami i słowami. I w kilka dni po seansie wciąż myślę o bohaterach. A to dla mnie oczywisty znak, że obejrzałem film ważny, który coś we mnie pozostawił...

Szumy, zlepy, ciągi.

Na koniec miesiąca proponuję trochę dziwnych, acz pięknych dźwięków. Będzie raczej kanapowo i sennie. Niesamowicie. Mocno przestrzennie. Na początek Brendon Moeller z kawałkiem "Wondering" (z EPki "Escape").












Druga propozycja to spowiedź ("Confesion") Krwawej Mary. Grzesznica wyznaje Wam swoje grzechy. Utwór pochodzi z doskonałego albumu "Black Pearl".












Jako trzeci, John Daly z kawałkiem "Monsoon" z albumu "Sea and Sky". Miękko. Kosmicznie?












Teraz kolej na Luciano, który spłaca trybut Słońcu. "Hang for Bruno" to zdecydowanie jeden z najlepszych tracków z jego ostatniego albumu.












Czas na "Panic Striken", mój ulubiony kawałek z albumu "Studio 10" Mathiasa Kadena. Na wokalu Ian Simmonds.












I na koniec, czarna perła, najpiękniejsza w całym zestawie. Floating Poinst z kawałkiem "Truly". Bajka na dobranoc.



niedziela, 27 września 2009

Gdzie mieszkają dzikie stwory?

Oto najbardziej oczekiwana przeze mnie premiera kinowa tej jesieni. Nowy film Spike Jonze'a, reżysera "Być jak John Malkovich", "Adaptacji", oraz niezapominanych teledysków takich wykonawców, jak Beastie Boys, The Chemical Brothers, czy Bjork. Premiera w Stanach: 16 października, w Polsce 27 listopada 2009. Tytuł oryginalny: "Where the wild things are". Tłumaczenie polskie: "Gdzie mieszkają dzikie stwory?". Film powstał na motywach popularnej w Stanach książki dla dzieci Maurica Sendaka, w Polsce kompletnie nieznanej. Kampania promocyjna filmu już nabiera tempa. Poniżej trailer:



A tu plakaty promocyjne z tytułowymi potworami:



Zapowiada się naprawdę magiczne filmowe wydarzenie!

sobota, 26 września 2009

Let's go pop.

Pop (według Wikipedii): "ogólnie muzyka popularna – termin ten jest jednak wieloznaczny. W najszerszym sensie muzyka pop jest po prostu każdym rodzajem muzyki rozrywkowej, niezależnie od jej charakteru. W węższym zakresie popem nazywa się bardziej "miękki" i nastawiony na masowego odbiorcę odłam muzyki rockowej, charakteryzujący się prostotą, melodyjnością i szerszym niż w klasycznej muzyce rockowej użyciem syntezatorów i studyjnych technik nagraniowych. Często style popowe są "łagodniejszymi" odmianami pierwotnych stylów wyrosłych z różnych odmian muzyki rozrywkowej (nie tylko rockowej), lub kombinacjami tych odmian tak zestawianymi, aby usunąć brzmienia nie tolerowane w danym momencie przez większość potencjalnych słuchaczy, oraz aby zachować brzmienia, które są aktualnie modne."

Dyskutowałem ostatnio z M., o tym, co nazywamy myzyką popową, oraz jak pop się zmienia. Przecież, jeśli przyjąć, że królem popu był Michael Jackson, to muzyka, która robił, nie była banalna, nie schlebiała gustom publiczności i nie była pozbawiona głębszych refleksji. A tak zwykło się w Polsce "pop" kojarzyć. Popowe uchodzi u nas za popularne, adresowane do masowego odbiorcy, mające podobać się szerokiej widowni. A co w takim razie z takimi podgatunkami popu, jak avant pop, synthpop, czy electro pop? Czy dzisiaj popowe może być to, co jeszcze dekadę temu uchodziło za awangardowe i niszowe? Żyjemy w czasach, w których mieli się wszystko w jednym kotle. Dobrze wyprodukowany pop również korzysta z tego, co w ciągu ostatniego 10-lecia powstało w rożnych gatunkach muzycznych i czerpie z tego pełnymi garściami. Przykładem na to są wydane w tym roku płyty Miike Snow'a , Zoot Woman, 2020 Soundsystem, Lusine, a nawet Simian Mobile Disco. Ich nowa płyta "Temporary pleasure", być może dzięki udziałowi wielu, znanych wokalistów, takich jak Beth Ditto z The Gossip, czy Alexis Taylor z Hot Chip, brzmi o wiele łagodniej, niż jej poprzedniczka z 2007 roku. Zbiega się to w czasie również z powrotem na scenę wielu gwiazdek nurtu electro, których szczyt popularności przypadał na lata 2001-2003. W tym roku przypomnieli o sobie np. Tiga i Peaches. Oboje zaproponowali dużo łagodniejsze brzmienie, przybierające formę wręcz standardowej, "popowej" piosenki, co szczególnie dziwi u Peaches, znanej przecież z muzycznych ekscesów, buntowniczości, zadziorności i punkowo-elektronicznego brudu. Wydaje mi się, że w wielu muzycznych podsumowaniach roku 2009 dużo uwagi będzie się skupiać na złagodzeniu brzmienia niektórych twórców muzyki elektronicznej. Nie uważam wcale, żeby to było złe. Co więcej, nowa płyta Lusine, podoba mi się tak bardzo, że mogę ją śmiało typować do moich tegorocznych faworytów. Nowa płyta Zoot Woman również całkiem daje radę, Simian Mobile Disco także. Tu nie ma obciachu, jest ciągle bardzo wysoki poziom. Żeby nie być gołosłownym, załączam dwa obrazki muzyczne, do "Memory", nowego kawałka Zoot Woman oraz do "Two dots" Lusine. Miłego słuchania!



wtorek, 22 września 2009

The Krasnals.

W tym miesiącu pisałem mało, bo miałem mniej czasu. Powód jest jeden. Krasnale. Akcja, zainicjowana z całkiem dobrym skutkiem, mam nadzieję, która wymagała ode mnie skoncentrowania myśli, tak, żeby wszystko w odpowiednim czasie było dograne. Pierwsze efekty już można oglądać na załączonych fotach, następne niebawem. Oto, prosto z Nowej Soli, stolicy figur ogrodowych, bohaterowie moich ostatnich udręk, ale mam nadzieję, że również bohaterowie najbliższych miesięcy, wunderbar krasnalen...









sobota, 19 września 2009

Babie lato.

Niklas Worgt aka Dapayk nie przestaje mnie zaskakiwać. Jest to jeden z moich ulubionych twórców muzyki elektronicznej. Nie ważne czy tworzy sam, jako Dapayk Solo czy Marek Bois, czy w duecie z Evą Padberg, zawsze spod jego ręki wychodzą bardzo wysmakowane i nietuzinkowe produkcje. Właśnie ukazała się jego nowa EP'ka "Orange" z cudownymi dwoma trackami, na których Dapayk robi kolejną voltę i skręca w kierunku przestrzennego i bardziej rozbudowanego deep house'u. Dla mnie bomba! Niklas jest twórcą niezwykle płodnym, właściwie co roku wydaje nową płytę. od 2005 roku wydał już ich razem 5, z czego dwie w duecie z top modelką Evą Padberg, która jako grafik dba również o oprawę wizualną jego wszystkich wydawnictw. Eva wniosła do muzyki Niklasa dużą porcję liryzmu, tak więc ich wspólne produkcje przybierają zazwyczaj formę niestandardowej piosenki, gdzie podkłady Dapayka stanowią tło dla tekstu Evy. Najbardziej znaną, jak dotąd płytą duetu jest album "Black Beauty". Ja chciałbym jednak polecić Wam wcześniejszą "Close up" z 2005 roku. Tak sobie pomyślałem, że jest to bardzo dobra muzyka na schyłek lata. Kiedy dni są jeszcze ciepłe, ale noce już chłodne. W Polsce mówi się, że to "babie lato". Pozwólcie zatem Evie Padberg, pięknej kobiecie, wybrzmieć w waszych głośnikach we wrześniowe poranki i wieczory.

środa, 16 września 2009

Pani Zemsta 1944.

Tak wygląda mścicielka z nowego filmu Quentina Tarantino "Bękarty wojny". Obejrzałem wczoraj i chciałbym teraz zamienić słówko... Otóż, "Bękarty" są dobrym filmem rozrywkowym, ale osią nie jest tu akcja, raczej rozbudowane, czasem wręcz "przegadane" dialogi. Tak naprawdę, jest to kolejna bajka o Zemście, zmieniły się tylko kostiumy i scenografia. Z amerykańskich na europejskie. Mamy rok 1944, a Quentin pisze na nowo historię II wojny światowej. Nie o prawdę historyczną tu jednak chodzi, i każdy kto choć trochę Tarantino kuma, zrozumie w lot, że chodzi tu o zabawę z wytartymi kliszami i schematami myślenia o największej tragedii XX wieku, jaką II wojna z pewnością była. Postacie złego porucznika Lando oraz przywódcy bękartów - Aldo Raina (gra go Brad Pitt) są przerysowane do granic możliwości. Bo Tarantino bawi się naszymi wyobrażeniami o złych nazistach i ich pogromcach. Mamy więc piękną Żydówkę, która będzie się chciała zemścić na swoim największym wrogu. Wespół ze swoim kochankiem-Murzynem (kolejny "wykluczony") zaplanuje zemstę na przywódcach III Rzeszy. Mamy samozwańczy odział bękartów wojny, którzy skalpują i w okrutny sposób torturują nazistów, mamy wreszcie Łowcę Żydów, detektywa, który spisek wywęszy dosłownie wszędzie. Barwne, tarantinowskie charaktery otrzymują tutaj jak zwykle postmodernistyczną oprawę. I tak, elementy kina szpiegowskiego, przeplatają się z motywami z westernu a la Sergio Leone, z konwencją bajki ("Kopciuszek") i w bardzo dużym stopniu, komedii (ciekawe czy Tarantino oglądał wcześniej "Allo, allo"?) "Bękarty wojny" to także gra z widzem. Bohaterowie, w jednej z najważniejszych scen filmu uczestniczą w zabawie, polegającej na tym, że każdy ma na czole przyklejoną karteczkę z fikcyjną postacią. Celem tej zabawy jest odgadnięcie, jaką postać się ma na czole, czyli jaką postacią de facto się jest. W filmie Tarantino jest podobnie, jak w tej grze. Mamy tutaj aktorów, którzy wcielają się w pewne postacie. Nic więcej. To jest kino, fikcja, nie zaś dokument, prawda, rzeczywistość. Nie można od tego filmu wymagać relacjonowania prawdziwych wydarzeń, bo kto z nas wie, jak było naprawdę? Porucznik Lando chce w pewnym momencie zmienić ustalony wcześniej bieg zdarzeń, chce wpłynąć na historię. Wpływa tym samym na linearny tok opowieści filmu. Nie na darmo, trzon "Bękartów wojny" stanowi zdarzenie nazwane "Operacja kino", bo tym właśnie nowy film Tarantino jest - zabawną i przewrotną grą, osadzoną nie w realiach, ale w dekoracjach wyjętych z filmów wojennych. Idźcie na ten film do kina - ja ubawiłem się naprawdę przednio!

czwartek, 10 września 2009

The Keeper.

Dla wszystkich, na dzień dobry, w słoneczny, wrześniowy poranek - "The Keeper", zapowiedź nowej płyty Bonobo (ma się ukazać na początku 2010). God bless Ninja!



Video do pobrania tu.

poniedziałek, 7 września 2009

We love music.

Są takie płyty, do których bardzo lubię wracać. W ten weekend nadarzyła się okazja do takich muzycznych powrotów. Otóż, na czas podróży do Warszawy wymyśliliśmy sobie z Nastee'm, że zabierzemy do słuchania same stare, oldschoolowe płyty sprzed kilku, dobrych lat. I tak w odtwarzaczu lądowały: pierwsza płyta Chemical Brothers "Exit Planet Dust", Armand Van Helden i jego "2Future4U", Stereo Mc's z "Connected", Jamiroquai'a "Travelling without moving", Jay Z z "Bluprint", muzyka do filmu "Trainspotting", a nawet stare housowe składanki, z końca lat 90-siątych, z francuskimi brzmieniami, np. Les Rhythmes Digitales. Były sety Simca! i Deekid'a, odkopane z ich lat niemalże niemowlęcych. Była też płyta, o której teraz chciałbym słów kilka - "We love music" International Pony (w skład tego kosmicznego tria wchodzą Dj Koze, Erobique i Cosmic Dj), nagrana dla Skint w 2002 roku, czyli mająca już 7 lat. Kupiłem to cacko w Holandii, na jakiejś lokalnej wyprzedaży, kompletnie nie mając pojęcia, co to za muzyka. Pamiętam, że spodobała mi się okładka. Pomyślałem sobie wtedy, że jeśli ktoś sygnuje płyty takim obrazkiem, musi być fajnie i pozytywnie pokręcony. I miałem rację. Do tej pory, zawsze jak wracam do "We love music" - mam uśmiech na twarzy. Melanż popowych melodii, minimal housowych trzasków i bitów, hip hopowego groove, electro wokaliz i soulowych zaśpiewów, skompilowany w formę 60-minutowej audycji radiowej jest ponadczasowy i opiera się wszelkim modom. To po prostu dobra płyta, z fajnym klimatem, którą mogliby też nagrać np. Beastie Boys, gdyby zechcieli kiedyś, jeszcze bardziej niż na "Hello Nasty", poflirtować z elektroniką. Dla zachęty video do jednego z tracków. Jeśli kogoś uwiedzie, to cała płyta do ściągnięcia tu.

niedziela, 6 września 2009

Jak nazywa się miejscówka ta?*

Weekend miał być mocno pomarańczowy. Wybraliśmy się z ekipą do stolicy na Orange Warsaw Festiwal. Festiwal darmowy, a jak powszechnie wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Mimo to, muszę tutaj napisać to dość wyraźnie: festiwal bardzo słaby. Ale zacznę od początku...


1. N.E.R.D. Fajny koncert, dobra energia, piszczące panny, latające staniki. Dziewczęta z pewnością bawiły się wspaniale, ja momentami też.
2. MGMT Totalna porażka. Zblazowani, bez życia, jakby grali za karę. Zero kontaktu z publicznością, a do tego fatalne nagłośnienie. Jeśli ktoś nie lubi grać koncertów, lepiej niech skupi się na nagrywaniu płyt. MGMT to nie jest koncertowe zwierzę, o nie!
3. Groove Armada - To, co teraz grają Andy Cato i Tom Findlay woła o pomstę do nieba. Kończcie, Panowie i wstydu oszczędźcie! Bo wolę zachować o Was dobre wspomnienia. Nie myślcie, że ich nowa płyta będzie fajna. Zagrali z niej kilka kawałków. Będzie beznadziejna. Jeśli ktoś bardzo chce poznać smak tej porażki, to dodam jeszcze, że było to doświadczenie z tych, po których uszy bolą, jakiś nudny i miałki electro pop zagrany z towarzyszeniem gitar. Myślałem, że będzie "groove" a było, niestety, "crappy"!

To tyle, jeśli chodzi o same koncerty. Nie ma nad czym piać! Jeśli dodać do tego, że organizacja była bardzo słaba (kto wymyślił tak wąskie przejście z jednej sceny na drugą?) i fakt, że na jego terenie nie można było kupić piwa, to całość tego wydarzenia oceniam na mierny +. Na całe szczęście Warszawa ma więcej do zaoferowania, niż darmowe koncerty, sponsorowane przez duże korporacje. Po festiwalu były zatem "Zakąski, Przekąski" - jeden z moich ulubionych warszawskich lokali. Był gzik, biała kiełbasa, było kilka kolejek wódki. A potem "Pewex", gdzie darliśmy pijackie mordy śpiewając włoskie przeboje muzyki popularnej ("Felicita" Al Bano & Romina Power!). Generalnie: bardzo przyjemny weekend, choć pomarańczowo raczej blady...

* - Oficjalnym hasłem wyjazdu został cytat z Warszafskiego Deszczu : "Jak nazywa się miejscówka ta? W-W-A". Mimo wszystkich swoich wad, stwierdzam, że miejscówka to dobra, pełna pozytywnych ludzi i jakiejś takiej fajnej energii, której z miesiąca na miesiąc gromadzi tam się coraz więcej. Nie wszędzie tak jest niestety. Jak się wraca, to się czuje różnicę... (Jakie to miasto? Trójmiasto)

Acha, zapomniałbym, na koniec, od całej wycieczkowej ekipy, za pośrednictwem tego bloga przesyłam pozdrowienie dla Pana Bramy, Pana Grosika i koniecznie, dla Pana Wilgoć. Sielawa we Frąknowie była przepyszna!

piątek, 4 września 2009

It began in Africa.

"Zaczęło się w Afryce" i tak trwa... Twardy, korzenny, plemienny mix Fabric 48, przy którym trzeba tańczyć, stanowi esencję brzmienia, jakie już od kilku lat Matt Edwards realizuje pod pseudonimem Radio Slave. Tu nie ma mowy o pomyłce, słuchając tej odsłony Fabrica trafiacie w sam środek parkietowego szaleństwa. Poczynając od własnych, niewydanych dotąd nigdzie produkcji (zajebisty "I don't need a cure for this"), aż po jeden z największych w tym roku hitów Cadenzy ("La Mezcla" Michaela Clais'a) Radio Slave funduje nam techno-orgię, brzmienie instant, szaleństwo w czystej postaci. Przy czym, zaznaczyć trzeba, to nie jest mix z cyklu "track by track" - szybko i ciasno. Jest to set bardzo elegancki - zaledwie 13 produkcji, stopniowo budujących napięcie... Ja bawię się doskonale, słucham tego miksu od kilku dni i nie mogę przestać. Odczuwam już nawet pewien dyskomfort, bo na dysku zalega mi dużo nowości, a Radio Slave wciąż nie odpuszcza. Czy można z tym Fabric'em przesadzić? Zaaplikować go sobie za dużo? Poczuć, jak Nina Kraviz w jednym z najbardziej rozbuchanych na tym secie tracków, "pain in the ass"..? Nie sadzę. Można się ewentualnie uzależnić... Na trochę. No bo tak na dłużej, to wiadomo, nudno. W końcu mamy XXI wiek, w którym wszystko zmienia się tak szybko...