poniedziałek, 29 listopada 2010

Rebellion of the dreamers.

Muzyka schyłkowa? Melodia snu zimowego? Późnolistopadowa suita? Proszę bardzo. Kollektiv Turmstrasse, projekt muzyczny dwóch Niemców, nagrywających razem od dobrych kilku lat, wydał wreszcie swój debiutancki album, "Rebbellion Der Traumer". Piękny album. Rewolucję dla marzycieli. Ma on swój dokładnie przemyślany układ, jest harmonijny, utkany z doskonałych muzycznych mikrosongów, przeplatanych dziewięcioma "przerywnikami", zwanymi tutaj z niemiecka: "Dazwischen", co znaczy "pomiędzy". Sączy się powoli z głośnika. Smakuje najlepiej, gdy za oknem brakuje słońca. Inspiracją były ponoć produkcje Buriala i te bardziej elektroniczne kawałki Radiohead. Ja słyszę tu na pewno Four Tet'a i Pantha Du Prince, i gdzieś pomiędzy tymi dwoma producentami lokowałbym "Rebellion Der Traumer". Kollektiv Turmstrasse zawsze tworzyli gdzieś na przecięciu. Ich "minimal techno" było bardzo melodyjne, przestrzenne, mocno rozbudowane. Teraz jest jeszcze ciekawiej. I jeszcze mniej jednoznacznie. Bo temu albumowi bardzo daleko do klubu. To elektronika do słuchania w domu. Dla leniuchów, niedźwiedzi, borsuków, świstaków i jeży. Dla takich, co lubią poddać się chwilowej hibernacji. Dla wielbicieli ciepłolubnej Buki. Dla amatorów wełnianych koców, bamboszy i termoforów. Dla tych, którzy o dzikich przełęczach, borach i puszczach słyszeli tylko w baśniach. W dzieciństwie baliście się czasem zasnąć? Rewolucję marzycieli czas zacząć!

czwartek, 25 listopada 2010

They call him Machete. Czyli 10 powodów, dla których warto zobaczyć nowy film Rodrigueza.

Po pierwsze: Ponad 50 wyciętych w pień ludzkich istnień (czy ktoś naliczył więcej?), flaki walające sie po ekranie, mięso, mięso i jeszcze raz mięso. A do tego scena z jelitem, która przejdzie zapewne do historii kina. Po drugie: Zemsta. Wiadomo, bez niej nie ma dobrej motywacji do zabijania. Mszczą się zatem wszyscy. Bóg jest litościwy. Bohaterowie "Maczety" zdecydowanie nie. Po trzecie: sceny w kościele. Krzyż monitoringu, "kubańskie" cygara, i jedna z najlepszych kwestii w kinie, jakie ostatnio słyszałem: "I absolve you for all of your sins. Now get the fuck out." Po czwarte: Michelle Rodriguez. Ciało absolutnie fantastyczne. Kobieta, która wygląda jakby urodziła się ze spluwą w dłoni. Czy Was też podnieca ta opaska na oku? Po piąte: Zabójstwo Torreza - mistrzostwo świata. Steven Seagal popełnia harakiri na swoim pielęgnowanym od lat wizerunku scenicznym. Piękne sprawa. Po szóste: Sista Pistola czyli Lindsay Lohan, grająca samą siebie. Córeczka tatusia, przyjmująca wszystko, co się da wciągnąć przez nos. Niegrzeczna smarkula. Muszę przyznać, że ładnie jej w habicie. Po siódme: Don Johnson, czyli skurwiony "Policjant z Miami". Pięknie się zestrzał i okazuje się, ze może mieć jeszcze w kinie wiele do powiedzenia. Po ósme: Przerażająco brzydki Danny Trejo. Życiowa rola. Mało mówi, dużo macha ostrymi narzędziami. I nie esemesuje. Po dziewiąte: Koniecznie trzeba zobaczyć, co się stanie, kiedy zadrzesz z niewłaściwym Meksykaninem. I po dziesiąte, ostatnie: Maczeta nie jest osobą, jest mitem. I jak każdy superbohater powróci. Dwukrotnie.

Ciąg dalszy musi nastąpić.

wtorek, 16 listopada 2010

In the CITY.

Would you take me there last one more time
Tonight - under light
Would you be my friend for a while
Would you please pretend that you don't lie
Would you keep me warm if the sun won't shine
Tonight - under the city light




In the city
In the street
In the doorway
You can see them
Midnight walkers
Midnight eyes
Midnight footsteps
Midnight prize




So many days have come and gone
and still I always cath you watching
you sit and wait for something wrong
I like to think maybe I've grown
but every night when I walk home
and life it settles on my shoulders
its funny how I just keep on
knowing life is not my own

in a ruthless city





there is room in my lap
for bruises, asses, handclaps
i will never disappear
for forever, i'll be here

morning keep the streets empty for me


poniedziałek, 15 listopada 2010

Dancing in slow motion.

Jakoś tak zawsze w drugiej połowie listopada na wszelkich forach, blogach i portalach muzycznych trwa uporczywe wypatrywanie kandydata do miana "albumu roku". Rok temu, mniej więcej o tej porze objawili się The XX, w tym roku głośno jest o Twin Shadow. Mówi się, że to album zaskakujący dobry, debiut bardzo dojrzały. Niektórzy porównują go nawet do "Maxinquaye" Trickiego. Trudno się takim komentarzom oprzeć... Twin Shadow to George Lewis Jr., Dominikańczyk z pochodzenia, który najwyraźniej mści się na swoim ojcu fryzjerze (obczajcie koniecznie jego fryzury), obecnie Brooklyńczyk, muzyką zajmujący się od dawna, choć "Forget" jest jego debiutem. Postanowiłem sprawdzić, jak te pochlebne recenzje, wszystkie "ochy i achy", jakie od mniej więcej miesiąca pojawiają się w sieci, mają się do rzeczywistości. Zacząłem słuchać...

Twin Shadow - Tyrant Destroyed by bookerbus

Trzeba mieć nie lada tupet, żeby rozpocząć album takim kawałkiem, jak "Tyrant Destroyed"... Leniwą balladą, która niby nic nowego nie wnosi, a którą jednak nucisz sobie pod nosem już po chwili, a po drugim , czy trzecim przesłuchaniu nie możesz o niej zapomnieć. Trzeba sobie nic nie robić z krytyki, jeśli szpikuje się album muzycznymi odniesieniami do lat 80-siątych, w momencie, kiedy wszyscy wieszczą schyłek tego nurtu w muzyce. Trzeba wreszcie mieć niezwykle otwartą głowę, żeby nagrać tak dobrą płytę, pełną bezpretensjonalnych, chwytliwych piosenek, będącą całkowitym zaprzeczeniem wytyczanych przez trendsetterów mód. "Forget" ma coś z Roxy Music, z The Smiths, z wczesnego Depeche Mode, ale także coś z synth dojrzałych lat 80-siątych, trip hopu, a nawet, jeśli się dobrze przyjrzeć, z dokonań Bjork. Pełno tu muzycznych tropów, w których odszukiwanie można się pobawić, ale nie trzeba, bo wcale nie to jest najważniejsze. Przede wszystkim "Forget" to realizacyjny majstersztyk, pełen bardzo dobrych numerów, z których prawie każdy szybko zapada w pamięć i o dziwo, po kilkukrotnym przesłuchaniu nie nudzi.

Do płyt, o których pisze się w samych superlatywach podchodzę zawsze z dystansem. Tak było i tym razem. Ale w przypadku "Forget" nie ma się do czego przyczepić. Nawet głos Lewisa jest ciekawy i niejednorodny, potrafi nim tak operować, że w kilku utworach ma się wrażenie, że śpiewa ktoś inny. Do tego sam pisze sobie wszystkie aranżacje, a nawet robi chórki. Człowiek orkiestra?

"Forget" to album jak najbardziej popowy, ale zupełnie inny od eksploatowanych właśnie w radio, przereklamowanych Hurts, którzy poruszają się po muzycznie podobnym gruncie, ale z większą dozą patosu, którego u Twin Shadow'owa na szczęście brak. Gdybym miał określić w kilku słowach "Forget" to powiedziałbym, że to płyta dla romantyków i marzycieli, poszukujących klimatów eightisowych, ale znudzonych już banalnością powtarzających się na okrągło tych samych odniesień. Płyta dla tych, którzy lubią tańczyć, w "slow motion".

Poniżej video do "Slow", będące parodią castingów do porno sesji, w której to nasz bohater, George Lewis Jr. zaprezentować ma nam swój "big talent":)

Twin Shadow 'Slow' (NSFW) from Twin Shadow on Vimeo.

niedziela, 14 listopada 2010

Faster, Pussycat! Kill! Kill!

Kolejna edycja "Najgorszych Filmów Świata" przeszła do historii. I znowu sukces! Tym razem numero uno zostaje "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" film nie tyle zły, ile kuriozalny, ale też wyprzedzający swoje czasy, dziś będący inspiracją dla wielu sesji zdjęciowych, ale także dla innych reżyserów. Dla Johna Watersa, który twierdzi, że "Faster, Pussycat" to najlepszy film, jaki widział, czy dla Quentina Tarnatino, który zamierza ponoć nakręcić własną wersję kultowego już dzieła. "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" to film o ostrych kobietach, tancerkach klubu go go, które wyruszają w drogę. Ich przywódczyni, Varla, grana prez dumną posiadaczkę biustu 36D, Turę Satanę to sadystka. Uwielbia bić i poniżać mężczyzn. Jest bezwzględna, nosi czarny lateksowy kostium i jeździ szybkim samochodem. Rosie jest nimfomanką, uwielbia muskuły, ostry seks i rywalizuje z najbardziej z całej trójki skrytą, szukającą miłości, Billie. Reżyserem filmu był Russ Meyer, specjalizujący się głównie w filmach porno. "Faster, Pussycat! Kill! Kill!" nakręcono w 1965,a dziś, gdy się go ogląda, jeśliby obedrzeć go z absurdalnej akcji i dialogów, to ma się wrażenie, że pozostaje jedynie wielki, męski fantazmat, tak rzadko ucieleśniany w kinie, kobiety - potwora, "beautiful animal", "wonder woman", srogiej i zabójczej Dominy, z łatwością dającej radę mężczyzną. Zresztą faceci w "Szybciej koteczku! Zabij, zabij!" są wyjątkowo słabi, co też bardzo przybliża film Meyera do współczesnych produkcji. Dziś np. ogłądałem "500 dni na miłość", w którym główny bohater zachowywał się irracjonalnie, kierował się emocjami, wierzył w przeznaczenie zapisane gdzieś "w gwiazdach", a życiowych rad szukał u koleżanki, mającej na moje oko, lat 10! Masakra! Czy tak ma wyglądać "samiec alfa" anno domini 2010? Jeśli tak, to kobiety jednak górą!

wtorek, 9 listopada 2010

Silver Surfer, Ghost Rider Go!

No dobra, to już przynajmniej wiem, na czyj koncert chce pójść w najbliższej przyszłości. Na Trentemollera. Co tam się dzieje na scenie! Niesamowita sprawa! Oszalałem zupełnie. Keep your eyes open.

czwartek, 4 listopada 2010

Record Collection.

Słucham ciągle "Somebody to love me" z nowej płyty Marka Ronsona z Boyem Georgem na wokalu. Zaraziłem tym kawałkiem parę osób w pracy, w związku z czym w pracy też leci non stop. I dostałem ten album w prezencie, na wosku. Jest tak ładnie wydany, że chyba włożę okładkę w ramki i powieszę na ścianie;) Na Wyspach, takie bądź co bądź popowe płyty reklamuje sie nawet w TV. I to w jaki sposób. Ta niebanalna reklamówka z pewnością nie była pisana "na kolanie", a jej realizacja pochłonęła zapewne sporo czasu. Fajna sprawa.



Mark Ronson to dzisiaj mainstream. Koleś, który zaczynał od hip-hopu, produkował później największe popowe płyty ostatnich lat. W tym "Back to Black" Amie Winehouse. "Record Collection" to jego trzecia płyta. Pierwsza, "Here comes the fuzz" zawierała hicior, który właśnie sobie przypomniałem. Pamiętam go doskonale, aż do wczoraj jednak nie zdawałem sobie sprawy, że to także Ronson...



Potem była współpraca z Lilly Allen. Najpierw Ronson produkował jej single ("Littles thigs", "Smile"), a potem zaprosił ją do współpracy przy swoim kawałku "Oh My God".



Ronson bez wokalistów byłby niczym. Jego najnowszy album pełen jest zaskakujących wokalnych kolaboracji. Zanim jednak Mark na nowo odkrył już trochę zapomnianego Boya George'a, czy zatrudnił Simona Le Bon z Duran Duran, współpracował np. z Danielem Merrinweather'em przy kawałku "Stop me" i z Amy Winehouse przy "Valerie". Oba hiciory znalazły się na albumie "Version", zawierającym nowe wersje znanych już wcześniej utworów. Wówczas Ronson odkrył także Alexa Greenwooda z Phantom Planet, który zaśpiewał w "Just". Uwielbiam ten kawałek.



Po 3 latach od wydania "Version" dostajemy "Record Collection", którego wydanie poprzedzał jeden z największych hitów tego roku, kawałek "Bang Bang Bang" z Q-Tipem oraz kolejnym odkryciem Ronsona, MNDR, której osobiście mocno kibicuję, bo czuję, że ma dziewczyna jaja. Amanda Warner, bo tak MNDR ma naprawdę na imię, jest wokalistką, Dj'ką i basistką w jednym. Prowadzi fajnego bloga i udziela się w różnych ciekawych projektach, a na jesieni tego roku zaczęła wreszcie myśleć o własnych produkcjach.



I na koniec track, od którego zacząłem, "Somebody to love me" w wersji live. Na wokalu, wspomniany już Boy George oraz Andrew Wyatt z Miike Snow. Taki przyjemny kawałek, kolejny hicior zapewne.



"Somebody to love me" to pop na naprawdę wysokim poziomie. Takim, o jakim u nas można tylko pomarzyć. W Polsce popowa muza to kompletny syf. Dla porównania polecam obejrzeć nowy teledysk Chylińskiej "Niebo", który wygląda na reklamę... mleka! Kuriozum. Żenada. Brak słów. Na szczęście mam swoją całkiem już pokaźną "record collection", w której Chylińskiej zdecydowanie brak:)

wtorek, 2 listopada 2010

Kinematograf. Październik 2010.

Strasznie dużo dobrych filmów widziałem w ostatnim miesiącu. W większości przypadków były to znakomicie zainwestowane półtorej godziny. Oto niektóre z nich:

1. Fantastyczny Pan Lis. Poklatka od Wesa Andersona, w iście andersonowskim stylu, z mocno sarkastycznym, typowym dla niego humorem i powtórzonym schematem z poprzednich filmów. Jeden z członków rodziny znowu szuka akceptacji u swoich rodziców. Tym razem mamy jednak rodzinę Lisów, którzy są bardziej ludzcy niż się Wam wydaje. Tak więc mamy fantastycznego pana lisa, fantasyczną mamę lisicę i mniej fantastycznego, trochę nieudolnego, synka - liska, który dla większej wyrazistości zostaje jeszcze skonfrontowany z "super-kuzynem", któremu wszystko się udaje, który jest nieprzeciętny, nadzwyczaj sprawny fizycznie, i który ma powodzenie u płci przeciwnej. Uh la la - Anderson ma tu się w czym wykazać. Film jest cudowny, pięknie opowiedziany, zajebiście sfotografowany i mega śmieszny. A do tego jeszcze głosów głównej parze Lisów użyczyli George Clooney i Meryl Streep...



2. Jestem miłością. Włoski dramat utrzymany w stylu "szkoły starych mistrzów", o czym przekonuje już czołówka, jakby żywcem wyjęta z filmu np. Felliniego. Historia rodu Recchich, w której jedną z najbarwniejszych postaci jest Emma, rosyjska imigrantka, żona głowy rodziny. W pustym i nudnym życiu Emmy pojawia się nagle niezwykły mężczyzna, przyjaciela jej syna, Antonio, który uwodzi ją swoją kuchnią i pociągiem do życia. Film warto obejrzeć dla zdjęć, które są niebanalne, przesiąknięte poezją... Ale przede wszystkim dla Tildy Swinton, która odgrywa tu jedną ze swoich najważniejszych ról. Kobiety, która budzi się do życia z letargu, z zamknięcia, z pustki, ze szklanej pułapki. Swinton jest jak wino, coraz lepsza i coraz piękniejsza, dojrzalsza. Cała historia niepotrzebnie zmierza do zbyt melodramatycznego końca, ale nie dla fabuły polecam ten film, ale raczej dla szczególnego, tak rzadkiego dzisiaj w kinie klimatu "czarowania obrazem"...



3. Kręgosłup diabła. W Halloween szukałem w TV jakiegoś ciekawego filmu grozy i trafiłem w "Ale Kino!" na "Kręgosłup diabła" Guillero del Torro, poprzednika "Labiryntu Fauna", a ponieważ wielkim fanem "Labiryntu" jestem to zasiadłem przed ekran z wypiekami na twarzy. I się nie zawiodłem. Oba filmy mają podobną strukturę, w obu głównym bohaterem jest dziecko, które zostaje skonfrontowane ze światem dorosłych i z brutalną, otaczającą go rzeczywistością. Jest wojna, rok 1939, sierociniec, na który spada bomba, ale na szczęści nie wybucha i jako ponury znak, symbol, tkwi pośrodku spacerniaka, przypominając o zagładzie, jaka rozgrywa się wokół. Chłopcy, pochłonięci swoimi zabawami, odkrywają obecność dziwnej istoty, ducha, z której głowy sączy się krew... Nie będę Wam zdradzał zabawy. Film jest przedni w swoim gatunku, dobrze zagrany, a przede wszystkim mocno trzymający w napięciu... Klasa.



4. Droga. Czekałem na ten film w zeszłym roku i nie doczekałem się. Byłem pod ogromnym wrażeniem książki Cormaca MacCarthy'ego, na podstawie której film powstał. Lubię jego prozę, za zderzenie brutalności sytuacji, które opisuje i poetyckiego języka, jakim to robi. "Droga" jest prawie tak dobra, jak "To nie jest kraj dla starych ludzi" Coenów, z tym że opowiada o zupełnie innym świecie, bo opowiada o przyszłości. Świat umiera, zwięrzęta wymarły, nad horyzontem ciągle wiszą zwaliste chmury, rośliny już nie rosną, walą się zeschnięte drzewa, a ludzie zdziczeli totalnie i zjadają siebie nawzajem. W takiej scenerii ojciec i syn, "nios ący światło", wyruszają w beznadziejną i skazaną na niepowodzenie podróż na południe, w poszukiwaniu resztek życia... Mocny, grający na emocjach film, świetnie pokazujący relację ojciec - syn, z pięknymi zdjęciami, bardzo dobrą muzyką Nica Cave'a i świetnymi rolami Viggo Mortensena i młodziutkiego Kodi'ego Smit-McPhee. Naprawdę warto zabaczyć.