piątek, 19 lutego 2010

Ostatni dzwonek.

Ja będę tym ostatnim, który niczym Wojski zawezwie Was dziś do ataku! Zapowiadany już przez wielu rewanż pojedynku dwóch moim zdaniem najzdolniejszych ekip didżejskich w naszym pięknym kraju: Junoumi i Beat Bandith, odbędzie się już za kilka godzin w sopockiej Papryce. Nie należy w taką noc siedzieć w domu, oj nie! Może sie to źle skończyć. Możecie tego żałować do końca życia. Dlatego bez dwóch zdań, przyjść i zobaczyć to wydarzenie trzeba. Zresztą zaczynający się właśnie weekend w ogóle do najlżejszych należeć nie będzie. Będzie syty, tłusty jak beaty, serwowane przez Drumattic Twins, którzy już jutro, w sobotę zagrają w gdańskim Apartamencie na post-karnawałowej, iście nuklearnej Bułce Parysskiej. Więc komu po pojedynku stoczonym w Papryce będzie jeszcze maało, niech już zacznie planować sobotnią wycieczkę. Przed gwiazdami wieczoru wystąpi tajemniczy Rhythm Baboon, Pawian, nie Dj, oraz Paryss. Na drugiej sali zaś będzie można posłuchać Deekeed'a, który wpadnie do Apartamentu prosto z pojedynku. Fama głosi, że przybić pionę z Drumattic Twins wpadną też Junoumeni. Oj, jak ja lubię takie weekendy!

Dwa słowa o Drumattic Twins - przygodę z elektroniką zaczynali już w latach 90., królując na housowych listach jako Shades of Rhythm. Z początkiem nowej dekady postanowili odpuścić wielkie wytwórnie i muzykę house, i zejść do undergroundu w celu konkretnego połamania beatów, co uskuteczniają z doskonałym skutkiem do dziś.

środa, 17 lutego 2010

London Eye.

Jak w soczewce. Kilka uwag na temat Londynu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni. Muszę powiedzieć to bardzo dobitnie już na samym początku. Londyn mnie absolutnie nie zachwycił. Może to wina typowo brytyjskiej pogody (padało prawie cały czas, było wilgotno, mgliście i wiało), może braku wyrazistości. Bo wszystko jest w Londynie rozmyte. Jeden wielki mix wszystkiego. Wszystkiego i niczego. A teraz do rzeczy:

1. Streetart. Nie ma go prawie w ogóle. Trzeba się mocno naszukać, żeby znaleźć cokolwiek, bo prace znikają w oka mgnieniu. Natomiast Banksy jest dosłownie wszędzie. Na pocztówkach, obrazkach, znaczkach, pinach. Na ulicach pełno bilbordów reklamujących film Banksy'ego. Premiera 5 marca. Rzygać się od Banksy'ego chce.
2. Miasto. Duże, ogromne, przytłaczające. Tłumy ludzi dosłownie wszędzie. W godzinach szczyty masakra i paraliż. Metro wypchane szczelnie. Ciekawe jak musi być w Tokio? Podróż z centrum do miejsca, w którym mieszkaliśmy zajmowała nam ponad godzinę. Rozwiązania komunikacyjne zajebiste, natomiast niektóre linie metra stare i wolne. Szczególnie Nothern Line. Identyfikacja - bardzo czytelna, wszędzie łatwo trafić. Co z tego, skoro przemieszczanie się nie sprawia przyjemności ze względu na osaczające Cię zewsząd tłumy...? Może gdyby było cieplej, gdyby nie padało, gdyby można było pójść do Kensington, usiąść pod pomnikiem Piotrusia Pana, może wtedy nabrałoby się do tego wszystkiego dystansu? Niestety, padać nie przestawało.
3. Jedzenie. Full english breakfast czyli śmietnik. Bekon, jajko sadzone, jakieś wstrętne kiełbaski, pieczone pieczarki, fasola w sosie pomidorowym i tosty. Na obiadek fish & chips. Frytki oczywiście polane octem. Ryba zapieczona w głębokim oleju, w cieście a la pączek. Na kolację Makuś albo Burger King. Tłusto i obficie. Mnóstwo otyłych ludzi. Szczególnie łase na fish & chips są kobiety. Niektóre są naprawdę imponujących rozmiarów. Nie grzeszą też urodą, nie dbają specjalnie o siebie. Nie ma się co dziwić, że to tu, w UK powstały wszystkie programy typu "How clean is your house?" czy "How to look good naked?". Oni naprawdę potrzebują, żeby im powiedzieć jak to się robi... Na szczęście w Londynie są knajpy wszystkich innych kuchni świata. Chińczycy, Hindusi, Tajowie gotują za nich, bo Brytole sami nie potrafią. Smutne...
4. Sklepy. Jest wszystko i niczego nie brakuje. Na High Street 4 X Zara, 5 X H&M, 3 X Top Shop i Mango. Salony duże powierzchniowo, ze specjalnymi witrynami, jakich nie zobaczysz nigdzie indziej. Soho - zajebiste sklepiki ze street wear'em. Camden - tu należy się wybrać koniecznie po buty. Byliśmy w schyłkowym okresie wyprzedaży - można naprawdę dobrze się obkupić za stosunkowo małe pieniądze. Największe wrażenie zrobiły na mnie bookarnie, z ogromną ilością książek i albumów, których nie widziałem nigdzie indziej oraz sklepy z winylami, gdzie można znaleźć naprawdę oldschoolowe rzeczy i trudno dostępne pozycje. Tam na chwilę zwariowałem...
5. Ludzie. Raczej smutni, spieszący się gdzieś i po coś. Nie zwracający uwagi na innych, nic ich już przecież nie zdziwi. Spodziewałem się, że zobaczę sporo freaków, i fajnie wystylizowanych wariatów. Nic takiego się nie stało.
6. Najfajniejsze miejsce - Museum of Small Things w piwnicach Selfridges. Czasowa wystawa, kolekcja zajebistych gadżetów wykonanych z tytułowych "malutkich rzeczy". Np. kula dyskotekowa zrobiona z pinów czy manifest artystyczny zrobiony z żelek. Szkoda, że takich miejscówek nie było więcej... OK, fajnie bylo jeszcze w Tate Modern, ale sztuka, wiadomo, broni się sama...

Londyn zdecydowanie nie będzie należał do tych miejsc, do których chciałbym wrócić. Być może wpadnę tam jeszcze kiedyś po płyty. Być może jeszcze kiedyś usiądę na ławce w Kensington i popatrzę na Piotrusia Pana. A być może, nie. Po przygodach, które mieliśmy na Luton, a które z pewnością na swoim blogu opisze MOO, jest to wielce prawdopodobne. Podsumowując, na dzień dzisiejszy: London sucks!

poniedziałek, 8 lutego 2010

Nosaj Thing.

Powodów, by o nim napisać jest conajmniej kilka. Jason Chung aka Nosaj Thing. Objawienie z Los Angeles. Twórca niedocenionego, zeszłorocznego, bardzo dobrego albumu "Drift". Autor kilku doskonałych remiksów, m.i. dla The XX, czy Charlotte Gainsbourg. Wizjoner, którego visual show, z którym właśnie ruszył w trasę po Europie zapiera dech w piersiach. Jeśli jeszcze nie widzieliście, zobaczcie koniecznie fragmenty poniżej. Być może Nosaj Thing zawita latem gdzieś do Polski. Może na Audioriver?


Nosaj Thing Visual Show Compilation Test Shoot from Adam Guzman on Vimeo.

niedziela, 7 lutego 2010

Nie oceniać książki po okładce.

Edward Carey to brytyjski pisarz, autor dwóch wydanych do tej pory książek: "Observatory Mansion" oraz "Alva & Irva". W Polsce wydano tylko "Dom z Obserwatorium". Ponieważ książka sprzedawała się słabo, nie ma na razie planów, żeby wydać "Alvę & Irvę". A szkoda... Wielka szkoda. "Dom z Obserwatorium" to bodaj najbardziej innowacyjna książka, jaką przeczytałem w ostatnim czasie, może i w ciągu ostatnich kilku lat. Książka znakomita, zupełnie nieoczywista, nietypowa, opowiadająca o dziwakach zamieszkujących pewną kamienicę. Akcja rozpoczyna się w momencie, gdy wprowadza się nowa lokatorka, Anna Tap, burząc ustalony porządek mieszkańców, wnosząc powiew świeżości i odmieniając nawyki tej zamkniętej społeczności. O tym, jak wciągająca jest to powieść niech świadczy kilka faktów, które tu teraz przytoczę. Główny bohater, Francis Orme nosi białe rękawiczki i nigdy ich nie zdejmuje. W piwnicy kolekcjonuje przedmioty, które ukradł, a które są skrawkami życia innych. Jego Ojciec cały czas siedzi nieruchomo w czerwonym fotelu. Matka imaginuje mitycznego Kochanka. Claire Higg, sąsiadka, non stop ogląda telewizję, nie zauważając realiów i upływu czasu. Oprócz nich w kamienicy mieszka również Psiara, o której trudno powiedzieć czy jest bardziej suką, czy bardziej człowiekiem, oraz emerytowany nauczyciel, który roztacza wokół siebie tysiące zapachów i bezskutecznie poszukuje swojego przyjaciela, Chirona, mahoniowego liniału, służącego do bicia niegrzecznych uczniów... Popieprzone? No cóż, to dopiero początek, bo właśnie w tym miejscu cała historia się rozpoczyna i nabiera tempa... "Observatory Mansion" w polskim wydaniu jest również najbrzydszą książka, jaką od lat trzymałem w dłoniach. Ten, kto zaprojektował jej okładkę powinien pójść na długie lata do więzienia. Warto porównać ją z okładkami wydań obcojęzycznych, które wkleiłem powyżej. Polski wydawca (Zysk i S-ka) najwyraźniej uznał, że walory estetyczne tej książki nie są istotne. Jak bardzo się pomylił widać po wynikach sprzedaży. W Wielkiej Brytanii książka zrobiła furorę i doczekała się wielu wznowień. w Polsce zapewne żadnego wznowienia nie będzie. Smutne to tym bardziej, że Edward Carey sam jest ilustratorem, "Dom z Obserwatorium" zawiera kilka jego obrazków. Jest to zresztą książka tak bogata , tak malownicza, że "podsumowanie" jej paskudną i mega słabą okładką woła o pomstę do nieba. Ja sam o mało się przez to do książki zraziłem. Na szczęście, mimo tego, że grafika, część wierzchnia, oprawa zawsze były dla mnie ważne, szybko przystąpiłem do sedna, czyli do treści. I nie zawiodłem się. Unosi się nad tą fabułą duch Davida Lyncha. Wszystkim, którzy lubią takie klimaty polecam bez dwóch zdań.

czwartek, 4 lutego 2010

Zielonka.

Jest mi dzisiaj mocno zielono. Głównie dlatego, że przyszły nowe płyty. Wsród nich Mayer Hawthorne "Green Eyed Loved + Remixes", który jest cały zielony, jak widać na zdjęciu. Zielony winyl smakuje wybornie. I pachnie, jak świeżo ścięta trawa. Lubicie ten zapach? Remiksy, znajdujące się na płytce, szczególnie ten od Classixx wydają mi się nawet lepsze niż oryginał... Jeżeli chodzi o zielony, to jest jeszcze jedna kwestia. Otóż ostatnio mocno zainteresowałem się niejakim Leszkiem Żebrowskim, plakacistą, autorem m.i bardzo znanych i uznanych plakatów do filmów Stanleya Kubricka. Kupiłem nawet jeden jego plakat zatytułowany "Próba rozpoznania", który niedługo zawiśnie w miejscu swojego przeznaczenia. Na razie jednak jego miejsce jest w kartonowej tubie. Tymczasem dziś właśnie, tego pięknego, zielonego dnia odkryłem inny plakat Żebrowskiego. Zatytułowany, nomen omen, "Zielonka", który wklejam obok. Żeby było jeszcze milej, na późną kolację mam zamiar zjeść kilka owoców kiwi i popić je Absyntem. A was zostawiam z classixx'ową wersją "Zielonookiej miłości" Mayera, życząc wam zarazem zajebistego, zielonego weeekendu! P.S. Gdyby ktoś chciał obejrzeć sobie więcej prac Mistrza Żebrowskiego to odsyłam tutaj.


wtorek, 2 lutego 2010

Senność wszędzie.

Zimą lubię czytać długie książki, z rozbudowaną fabułą, polifoniczne, rozpisane na wiele głosów. Lubię wsiąkać w opisywane światy, znikać w nich na całe wieczory. Potem mam fajne sny. Nazywam je "przygodówkami", bo dużo sie w nich dzieje. Ostatnio (od nadmiaru czytania chyba), śniło mi się, że byłem poetą. Ale nie takim, który wyciąga wiersze z rękawa. Raczej takim rzemieślnikiem, co ślęczy nad słowami i dobiera je odpowiednio i ostrożnie, żeby zachować odpowiednie proporcje i umiar. I obudziłem się z wierszem ułożonym w głowie. I zapisałem ten wiersz. I gdy wróciłem z pracy i przeczytałem go ponownie to okazało się, że całkiem to był konkretny utwór, do rzeczy, składny i ładny, sensowny nawet. A gdy obejrzałem wreszcie "Avatara", bo wszyscy tak chwalili te efekty, że i ja założyłem w końcu te paskudne 3D okulary, to śniła mi się Pandora oczywiście. Tak mocno, tak wyraźnie, że prawie przez sen krzyczałem. I nie dlatego oczywiście biegałem we śnie po Pandorze, że mnie fabuła "Avatara" urzekła, ale dlatego zapewne, że efekt plastyczny tego filmu zrobił na mnie kolosalne wrażenie, a w szczególności fauna i flora rzeczonego księżyca zrobiła mi "wow!" do tego stopnia, że resztę filmu mógłbym sobie równie dobrze podarować. Nie wiem kim byłem we śnie "z Pandorą w tle". Ale przygody musiałem przeżywać tam niesamowite, bo obudziłem się zmęczony bardzo. Może na tych stworach skrzydlatych latałem... Kto wie, nie pamiętam... A wczoraj w nocy śniła mi się Fever Ray, która odbiera nagrodę, powiedzmy, że za całokształt twórczości. To przez ten filmik na youtubie, który obejrzałem o kilka razy za dużo. Bo mnie Karin znowu urzekła i pokazała wszystkim swoim fanom jaja. I klasę zarazem. Może dziś mi się przyśni Isabel z "Kłamst" de Heriza, książki, którą właśnie skończyłem czytać, grubego tomiska, z którym spędziłem prawie dwa tygodnie. Isabel i jej rytuały śmierci. Isabel i dzikie plemiona, które zjadają swoich zmarłych. Isabel, która przeżyła własną śmierć. Isabel, nie rozpoznana przez własne dzieci. Isabel, ukrywająca kłamstwo, które może zniszczyć wszystko, co w życiu zbudowała. O Matko, co to moze być za sen! Ok, kończę na dziś. Idę spać. Dobranoc.

Zimą, w borsuczej norze...

Trzy fajne płyty, warte odnotowania, które ukazały się w roku poprzednim, ale które odkrywam dopiero teraz. King Midas Sound czyli kolaboracja Kevina Martina (The Bug) z Rogerem Robinsonem. Panowie wydali w 2009 "Waiting For You", przypominający i wskrzeszający echa Bristol Sound'u. Dubowe podkłady Martina, monotonny, ale relaksujący głos Robinsona plus udzielająca się gościnnie Hitomi... Album wyjątkowy, którego fajnie słucha się teraz, w zimowe, chłodne wieczory. Lepszy od nowego Massive Attack. Polecam sprawdzić wszystkim tym, którzy "Heligoland" czują się zawiedzeni. Do pobrania tu.

Druga rzecz, o której sobie przypomniałem w lutym to CFCF, czyli niejaki Michael Silver, którego album "Continent" ukazał sie bodaj w listopadzie 2009. Hmmm, opisać tą płytę będzie mi trudno... Ale spróbuję. Na pewno jest to połączenie synth-popu z elementami disco i electro, chociaż nie nazwałbym tej muzyki taneczną. To raczej album kontemplacyjny, przy którym się doskonale odpoczywa. Muzyka tła? Może dla niektórych... Ja doceniam na pewno klimat, trochę 80's, bo gdzieniegdzie można odnaleźć echa italo, boogie, wczesnego house'u. Słucha się tego bardzo przyjemnie. Chce się do tego albumu wracać. Jak na debiutanta to bardzo dużo. Na pewno będę śledził dokonania tego kanadyjskiego producenta w przyszłości.

Trzecia ciekawa płyta, doskonała na mroźne noce to "Score" australijskiego duetu The Raah Project. Lokować ten album można by chyba gdzieś w okolicach "In between" Jazzanovy. To tak samo nastrojowa muzyka, z bardzo fajnymi piosenkami, które można sobie nawet zanucić pod nosem... I z wokalem, który czasami przypomina manierę Stinga (!) The Raah Project to także debiutanci, których płyta ukazała sie w 2009 roku. Roku wyjątkowym, którego muzyczną spuściznę odkrywać będę pewnie jeszcze długoooo. Ale o tym już chyba kiedyś pisałem, prawda?