czwartek, 24 czerwca 2010

I am am I who I am?

Trochę się przecież dzieje wokół, lato się zaczęło, a na blogu cisza... Przyczyna? Nie chce mi się po prostu. Przyznaję się. Nie mogę się zmusić do jakiejś w miarę sensownej wypowiedzi. Dużo sobie dumam. Ale pisać mi się nie chce. I tyle. Dumam sobie na przykład, o tym, że chyba już jestem trochę stary, bo mnie na festiwale tak jak kiedyś nie ciągnie. Słucham sobie Hot Chip i myślę, że fajnie by było ich zobaczyć na żywo, ale... Kiedyś nie było ale, kiedyś się szło, tańczyło pod sceną, piwo piło, jointy jarało i w ogóle zło. A teraz... No cóż, prawda jest taka, że dzieciaki z Openera już trochę podrosły, ale i sam Opener zmienił się mocno, trafiając w starszego i mniej poszukującego klienta. Nie odpuszczę jednak Audioriver, choć też w tym roku line up dupy nie urywa. Cieszy mnie Four Tet, Simian Mobile Disco, Metro Area, Laurent Garnier, Ellen Allien, ale jakoś po gaciach ze szczęścia nie sikam. Pojechałbym na Tauron Nowa Muzyka, gdzie zagra np. Bonobo, King Midas Sound i Pantha Du Prince, ale mi termin nie pasuje, bo w tym czasie planuję inne, ważne w moim życiu wydarzenie, jakim będzie wieczór kawalerski:) Oprócz tego dumania czasem człowiek zrobi to lub tamto. Pójdzie do kina na przykład, chociaż wyjdzie z bolącą głową, bo jak można filmem nazwać taki rzyg, jakim z pewnością jest "Istota". Film straszny, w 20 ostatnich minutach przyprawaijący o mdłości. Litości! Znowu narzekam. Może odtrutka w postaci nowych Coenów pomoże... Zobaczymy już dziś wieczorem. Muzycznie też jest przecież niby dobrze. Sporo jest do obczajenia, mieliśmy wysyp dobrych albumów i nawet The Chemicals Brothers nagrali wreszcie dobry album na miarę "Dig your own hole"... Gdzieś w tak zwanym międzyczasie Dapayk świętował swoją dekadę, Metaform popłynął w innym kierunku, Onra pięknie poeksperymentował, a Anthony Rother nagrał sequela "Popkillera"... Również w międzyczasie był w Gdańsku Caribou, który zagrał w fatalnie nagłośnionej hali Stoczni i choć koncert był transowy i mocno "uzależniający", to przez to nagłośnienie jego odbiór był jednak mocno zakłócony. A za chwilę w tej samej sali zagra Dj Shadow... Jest dobrze, czy ciągły niedosyt? Nienasycenie? Taki mi z tego pisania bez tematu, bez ładu i składu wyszedł post marudzący i słodko pierdzący. Ale taki mam nastrój dziś. Niby wszystko gra jak powinno, a jednak gdzieś coś fałszuje. Gdzie ta fałszywa nuta, no gdzie? We mnie, w tobie, wewnątrz, na zewnątrz, tuż obok?

czwartek, 10 czerwca 2010

Cries and Whispers.

Ponieważ w kinie nie grają nic fajnego (dlaczego wciąż nie odbyła się u nas premiera nowego filmu braci Coen?), zacząłem sięgać do starych filmów, a ostatnio kupiłem sobie "Szepty i krzyki" Bergmana, którego wcześniej widziałem tylko "Personę" i "Tam, gdzie rosną poziomki". Muszę powiedzieć, że "Szepty i krzyki" zrobiły na mnie kolosalne wrażenie, to jeden z tych filmów, po obejrzeniu którego nie można ot tak sobie przejść do porządku dziennego. Historia trzech sióstr, zamkniętych w opływającej w czerwień rezydencji, rozgrywająca się na początku XX wieku, jest tak sugestywna, że obejrzenie jej dla niektórych może być, ostrzegam, zbyt trudne. Gdy najstarsza siostra kona w długiej agonii, dwie pozostałe nie potrafią się odnaleźć w tej sytuacji, obce wobec siebie i wobec umierającej, snują się po domu rozpamiętując swoją przeszłość. Wychowane przez matkę, marzycielkę, nie potrafią radzić sobie z życiem. Maria, niegdyś flirtująca z mężczyznami, dziś pełna żalu i wyrachowania oraz Karin, panicznie bojąca się kontaktu z drugim człowiekiem, odnajdująca ukojenie tylko w bólu, zimna, skostniała, zastygła w konwenansach. W tym okrutnym domu tylko służąca Anna ma jeszcze ludzie odruchy, tylko ona potrafi ukoić umierającą w męczarniach najstarszą Agnes. To, co dzieje się w trakcie filmu przyprawić może o potężny ból głowy. Tytułowe krzyki, wydobywające się z gardła umarłej, oraz szepty kłamstw, i ściszone łkania, zawodzenia, a nawet stłumione wycie, okaleczającej samą siebie Karin, pozostają w głowie jeszcze bardzo długo. Do tego jeszcze wiodąca barwa filmu, wylewający się z ekranu kolor czerwony, na tle którego poruszają się ubrane w biel lub czerń kobiety... Podobno Bergman wyśnił ten film, a przynajmniej jego "podstawę". Miał uporczywy sen o białych postaciach, przechadzających się na czerwonym tle. Z tego, męczącego przez lata koszmaru powstał film o śmierci, o przerażającej samotności, o bólu i o nieradzeniu sobie z rzeczywistością. Film, o którym trudno zapomnieć.

wtorek, 8 czerwca 2010

Wędrówki Caribou.

Caribou to podgatunek renifera, zamieszkujący m.i. Kanadę. Od swojego sławniejszego zioma różni się tym, że nigdy nie został udomowiony, a jego cechą charakterystyczną są dalekie wędrówki, które odbywa w poszukiwaniu pokarmu. Muzyczne, równie dalekie wędrówki odbywa także inny Caribou, pochodzący również z Kanady, Dan Snaith, jeden z moich ulubionych wykonawców. Jego cechą charakterystyczną są z kolei muzyczne poszukiwania, oraz ich owoce, albumy, zawsze róźniące się od siebie klimatem. W tym roku Caribou wydał najbardziej do mnie przemawiającą płytę "Swim". Trudno zdefiniować to, co robi Caribou. Nie interesuje mnie zresztą szufladkowanie. "Swim" jest jednym z tych albumów, który nie przemawiał do mnie od początku. Swoje najlepsze strony odkrywał powoli i równie powoli wsączał się w korę mózgową. Aż w końcu wrył się w nią bardzo mocno. Na dodatek Caribou wybrał się w kolejną podróż, a jej szlak prowadzi także przez równie egzotyczną co Kanada, Polskę, co więcej, przez Gdańsk. Takiej okazji nie można przegapić. Dziś zakupiłem bilety na koncert i już się nie mogę doczekać 18 czerwca! Mam cichą nadzieję, że rogate stworzenie z Kanady poczuje się u nas dobrze i że nasyci mnie dobrym dźwiękiem. Dla podkręcenia atmosfery zapuszczam sobie mój ulubiony track ze "Swim" - utwór "Sun".

Caribou - Sun by radúz

niedziela, 6 czerwca 2010

Breakin' the Wall.

I kolejny raz wróciłem z Wrocławia zajarany. Kolejny raz mi się udało. Zobaczyć to miasto w zupełnie inny sposób, któryś już raz z kolei. Jak tak dalej pójdzie to zostanę Wrocławiologiem, albo jakoś tak. Kocham Wrocław miłością niepodważalną, bezsprzeczną, kocham je teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Bo pozwala się odkrywać, ujawnia swoje tajemnice powoli, za każdym razem jest trochę inne. Kocham je za kolor i za słońce, którego zawsze w nim pełno. Za ludzi, jakiś takich bardziej radosnych. Trzy dni wystarczą spokojnie, żeby się tym miastem nasycić. I nasyciłem się, oj tak. Ale po kolei. Zacząć muszę od drugiej edycji OUT OF STH i nowych murali, które pojawiły się na ulicach, bo odkrywanie ich w starych, upadających dzielnicach jest tak naprawdę odkrywaniem Wrocławia, nie tego znanego z pocztówek, z okolic Rynku, ale tego zapomnianego, gdzie czas jakby się zatrzymał, gdzie ludzie stanęli w miejscu. Tak, jak rok temu odkryliśmy Ptasią, tak w tym roku największe wrażenie zrobiło na mnie Nadodrze, w górę od Nowowiejskiej, która jest taką trochę "sztuczną" granicą, za którą zaczyna się całkiem inny Wrocław. Prace Eriki Il Cane, Dema, Escifa, Vova Vorotniova czy Zosena doskonale wpisały się w klimat miasta "pozostawionego samemu sobie". Zbiok'owi znowu się udało! Jak ta dalej pójdzie to Wrocław w niedługim czasie zacznie przypominać Berlin... A potem była jeszcze dzielnica żydowska, Kamfora, Mleczarnia i Niskie Łąki, nowe miejsca z fajnymi ludźmi i pozytywnym klimatem, wystawa "Polski Neon" w Muzeum Architektury, "Kartoteka" Zadary w Teatrze Współczesnym, w wydaniu ultra-nowoczesnym, niescenicznym, z taką energią, że możnaby nią obdzielić ze dwadzieścia innych spektakli. I było jeszcze przesiadywanie na Wyspie Słodowej, prażenie się na słońcu i obserowanie wciąż rosnącego poziomu Odry. I w ogóle fajnie było, no. Jak to we WROCŁAWIU zazwyczaj!

O, a tu możecie sobie popatrzeć, jak powstawał jeden z murali z OUT OF STH:

Vova Vorotniov / Breaking the Wall / OutofSth.org from Zbiok on Vimeo.