wtorek, 22 grudnia 2009

Summa summarum : Albumy 2009.

Powtórzę się, ale muszę to powiedzieć jeszcze raz. 2009 to był bardzo dobry muzycznie rok. W zestawieniu 10 moich ulubionych płyt ostatnich dwunastu miesięcy znajduje się aż trzech wykonawców, którzy na początku tego roku byli mi kompletnie nie znani, co pokazuje jak wiele w muzyce może się jeszcze zdarzyć i ile jeszcze przed nami. Wśród tej dziesiątki jest jeden miks album oraz płyta z remiksami, jeden album neo soulowy, jeden goth popowy, jest dubstep, jest minimal, oraz elektronika różnej maści. Bogactwo jedyne w swoim rodzaju. Oby następny rok był równie dobry...

10. Mayer Hawthorne - A Strange Arrangement
To dzięki temu Panu w moich głośnikach znowu pojawiły się funkowo-soulowe dźwięki. Ten album jest bardzo piosenkowy, zgrabny, szyty na miarę. Wiele utworów można sobie zanucić przy goleniu. Kilka stało się przebojami, choćby "Maybe so, maybe no". Płyta ma niezobowiązujący klimat starych nagrań. Jest mocno retro. Słucha się tego wyśmienicie. Dlatego dla mnie miejsce dziesiąte.





9. Masomenos - The Third Eye Album.
Bardzo dobry album, który jakoś przepadł w tegorocznych podsumowaniach. Paryski duet stawia na finezyjne połączenie minimalu i house'u. Album jest pełen niestandardowych rozwiązań, ujmuje specyficznym klimatem. Trzeba posłuchać, żeby skumać o co chodzi.







8. Joakim - Milky Way.
Kolejny Francuz w zestawieniu. Trochę wariat. Zaczynał od house, teraz nagrywa eklektyczne albumy, na których miesza ze sobą dźwięki z różnych planet. Dzięki temu powstał album, który z minuty na minutę zmienia swoją formę, jest płynny, otwarty. Pozostawia słuchaczowi pole do domysłów, do dopowiedzenia. Joakim dobrze kombinuje. Gdzie będzie zmierzał dalej? Aż strach pomyśleć...





7. Bloody Mary - Black Pearl.
Poetycki minimal? Czemu nie? Bloody Mary (Francuzka, a jakże!) nagrała czarodziejską płytę, która urzekła mnie przede wszystkim wysublimowanym klimatem. Inspiracją do jej powstania były ponoć "Kwiaty Zła" Charlesa Boudelaira. Ja słyszę tu inspiracje przede wszystkim brzmieniem Berlina. Ale może ja się nie znam?






6. Martyn - Great Lenghts.
Nie jestem jakimś wielkim fanem dubstepu, natomiast płytę Martyna polubiłem bardzo. Może dlatego, że nie tylko z racji pochodzenia, ale też klimatu muzyki, bliżej mu do Berlina, niż jakiemukolwiek innemu dubstepowcowi z Wysp Brytyjskich. Przykładem na to, jak ogromne możliwości tkwią w "Great Lenghts" jest remiks "Elden St", który zrobił Sebo K. Natomiast najlepszy utwór na płycie to dla mnie "These Words" Z dBridge na wokalu.




5. Fever Ray - Fever Ray.
Goth Pop? Tak określają muzykę Fever Ray poważne magazyny muzyczne. Zjawisko, o którym mówiło się w tym roku wiele. Głos, którego się nie zapomina. Aranżacje, które przeszywają mrokiem. Deep dark electronic. Płyta, którą się albo lubi, albo nienawidzi.







4. Jacek Sienkiewicz - Modern Dance.
Jacek Sienkiewicz jest dla mnie obecnie Polakiem z największym muzycznym talentem, co udowodnił w tym roku miks albumem "Modern Dance", na którym znalazły się zarówno nowe, jak i starsze kompozycje. W niczym to jednak nie przeszkadzało, bo powstała spójna płyta, z mnóstwem odniesień do przeróżnych gatunków tanecznej elektroniki. Majstersztyk!





3. Dj Koze - Reincarnations.
Album z remiksami, ale za to jakimi! Dj Koze na wszystkich zamieszczonych na płycie utworach odciska swoje piętno. A że talentu mu bozia nie poskąpiła, otrzymaliśmy album po brzegi wypełniony pomysłami, którymi można by obdzielić jeszcze kilka innych projektów.







2. The XX - The XX.
Debiut The XX jest dowodem na to, jak wielki potencjał tkwi jeszcze w muzyce. Niby wszystko już gdzieś słyszeliśmy, a powstał tak świeży, tak niebagatelny materiał. Melancholijne snujące się połączenie elektroniki i eterycznych gitar, zaśpiewne na dwa głosy, damski i męski. Piękne teksty. A to wszystko zaledwie w debiucie. Zaskoczenie roku.






1. Moderat - Moderat.
Ten, kto mnie trochę zna, lub uważnie śledził bloga mógł się tego spodziewać. Miejsce pierwsze za album, w którym zakochałem się od pierwszej minuty, i za emocje, jakich doznałem oglądając występ Moderata na tegorocznym Audioriver. Ponoć projekt ma być kontynuowany, a Panowie pracują już nad nowymi utworami. Cóż, pozostaje mi się tylko cieszyć i słuchać muzyki...

piątek, 18 grudnia 2009

Summa summarum : Tracki 2009.

Wybranie najlepszego kawałka z ogromu bardzo dobrej muzyki, która została wydana w 2009 okazało się jeszcze trudniejsze, niż wybranie najlepszych remiksów. Starałem się przede wszystkim zwracać uwagę na innowacyjność, na nowatorstwo, a także na element zaskoczenia, który z każdym utworem z tej najlepszej dziesiątki się wiązał. Wszystkie dziesięć wyznaczają dla mnie kwintesencję brzmienia 2009 roku. Każdy z nich jest na swój sposób najlepszy, numeracja jest tu więc zatem bez większego znaczenia.

NAJLEPSZE TRACKI 2009:


10. Baeka - Right At it.
Baeka nagrywa już od 9 lat, ale szerszej publiczności jest mało znany. Jego debiut na Rekids, w tym roku wywołał u mnie największe zaskoczenie. Tak dobrej muzy w jego wykonaniu się nie spodziewałem, do tego remiks umieszczony na EPce zrobił mu Michel Clais. Trochę nu jazzowo,a trochę housowo. Bardzo przyjemnie!







9. Tony Lionni - Found A Place
To jest mega masywny track. Wydany na EPce "Berghain 3" stał się klubowym wymiataczem roku. Bardzo lubię do niego wracać. I do tego jeszcze ta zajebista okładka...










8. Marcin Czubala - Jedwab.
Jedyny Polak w tym zestawieniu. Kawałek co najmniej tak dobry, jak zeszłoroczne dokonania Catz'n'Dogz. Bez dwóch zdań najlepszy housowy track roku.









7. Sideshow - Televison.
Najlepszy kawałek, jaki Sideshow nagrał ever. Z pięknym głosem Cortney Tidwell. Początkowo ukazał się w lutym 2009, na albumie "Admit One", następnie w lipcu w nowej wersji na EP. Wstyd nie znać!









6. Moderat - Rusty Nails.
To dla mnie tegoroczny hymn. Nie ma co się rozpisywać za dużo. Zapada w pamięć, wywołuje emocje. Czegóż chcieć więcej?










5. Michel Clais - La Mezcla.
La Mezcla była objawieniem tego roku. Pojawiła się w wielu setach i grano ją niemal wszędzie. Nie sposób mówić o muzyce w 2009 roku bez Michela Clais. Zdecydowanie to był jego rok!









4. Bodycode - What did you say.
Mam słabość do tego kawałka. Może przez ten tajemniczy, damski wokal, może przez ten leniwie snujący się beat. Nie wiem. Jest w nim coś fascynującego, coś czego nie da się do końca określić...









3. Dj Koze - Mrs. Bojangeles.
Najbardziej innowacyjny kawałek tego roku. Dj Koze wyznacza nowy kierunek dla tanecznej elektroniki. Czy tak będzie brzmieć futurystyczny house nowego tysiąclecia?










2. Floating Points - Truly.
Piękny kawałek, który odbierać można na kilku poziomach. Sprawdza się równie dobrze jako house do tańczenia, jak i house z duszą, do "medytacji" i podróży horyzontalnych. Sam Shephard jest muzycznym geniuszem!









1. Fever Ray - When I Grow Up.
Karin Dreijer Andersson jest dla mnie zjawiskiem nie z tej Ziemi, a słuchanie "When I Grow Up" powoduje, że mam ciary. To najlepsza rekomendacja dla tego kawałka. Dla najlepszego kawałka 2009 roku.


środa, 16 grudnia 2009

Summa summarum: Remixy 2009.

Koniec roku ma to do siebie, że się podsumowuje to, co się w nim zdarzyło. Niezaprzeczalne jest, że na tym blogu najwięcej, jak dotąd pisałem o muzyce. Postanowiłem zatem, że ja również podsumuję sobie ten mijający rok. Okazało się nie być to wcale łatwe, bo w 2009 dobrej muzyki było bardzo dużo. Niektóre dźwięki, które początkowo wywoływały we mnie zachwyt, z czasem traciły swój blask. Inne, które wydawały się zrazu dziwne i niestrawne, stopniowo zyskiwały na znaczeniu. 2009 okazał się w muzyce niezwykle eklektyczny, słuchałem i mieszałem ze sobą różne style. Odrzuciłem szufladkowanie i skupiłem się po prostu na dobrej muzie, by móc stworzyć mocno subiektywną listę moim zdaniem najlepszych tracków, remiksów oraz albumów mijającego roku. I czy to się komuś podoba czy nie, opublikuję ją na tym blogu w całości. Zaczynamy od remiksów.

NAJLEPSZY REMIKS 2009:



10. Minilogue - Animals (Luciano Remix)
To trochę krok wstecz, bo "Animals" w oryginalnej wersji pochodzi z płyty, która ukazała się w 2008, ale dla mnie zaistniała tak naprawdę dopiero w tym roku. Do czego remiks pana Luciano przyczynił się na pewno.









9. Kiki - Good Voodoo (Visionquest Remix)
Futurystyczny remix Visonquest jest lepszy od oryginalnej wersji "Good Voodoo". Przemielony w tym roku na wielu, różnych setach. Mimo to, wciąż mi się podoba i nie traci nic ze swojej mocy.









8. Dj T. - Bateria (DOP Remix)
Remiksy ekipy DOP to klasa sama w sobie. Dzięki ich wersji "Baterii" sięgnąłem po całą płytę Dj T, do której rzadko wracam, bo jakoś mi nie podeszła. Natomiast "Bateria" w wersji DOP wręcz przeciwnie, często gościła w mych słuchawkach!









7. Gui Boratto - No Turning Back (Wighnomys's likkalize love rekksmix)
Kawałek, który można spokojnie zanucić sobie przy goleniu. Wighnomy Brothers dodali mu odpowiedniej głębi i zrobili z niego niemal hymn, tyle, że mocno melancholijny. Szkoda, że "bracia" nie będą już pracować razem. W listopadzie ogłosili koniec wspólnego projektu, jakim było Wighnomy Brothers. W przyszłym roku oboje mają się skupić na solowych działaniach.







6. Massive Attack - Psyche (Van Rivers & Sublimal Kid Remix)
Najfajniejszy utwór z nowej EPki Massive Attack. Obawiam, że jest taki dobry, bo wzięli go na warsztat producenci Fever Ray, czyli Van Revers i Sublimal Kid. Dodatkowy plus za magiczny głos Martiny Topley Bird.









5. Ben Watt - Guinea Pig (Dj Koze Vocal Variation Remix)
Nijaki kawalek Bena Watta nabiera sensu dopiero w wersji Koze'go, który niczym Midas zamieni w złoto wszystko, czego tylko się tknie. Dowodem zbiór jego remiksów wydany w tym roku pt. "Reincarnations". Magia!









4. Junior Boys - Hazel (Ewan Pearson House Remix / Dixon Edit)
To są właściwie dwa remiksy. Bez pierwszego nie było by drugiego. Gdyby Ewan Pearson nie wziął na warsztat utworu "Hazel" Junior Boys, to Dixon nie dokonałby jego dalszej rekonstrukcji. I to jakiej rekonstrukcji! Kawał naprawdę dobrej roboty.








3. La Roux - In It For The Kill (Scream Remix)
W muzyce pop to był rok La Roux i nie dało się tego nie zauważyć. Panna z grzywą rudych włosów zdobyła najpierw brytyjskie, a potem wszystkie inne listy przebojów. W tym zwycięskim pochodzie pomógł jej też Scream. O niebo lepszy od oryginału remix jego autorstwa nadał "In it for the kill" odpowiedni klimat. Co z tego, że trochę pompatyczny? Pop musi być wzniosły!







2. 2020 Sounsystem - Sliding Away (Johnny D Vocal Remix)
Autor ubiegłorocznego hitu "Orbitalife" zremiksował "Sliding Away" tak smacznie, że stał się on dla mnie jednym z dwóch ulubionych, tegorocznych remiksów. I przebił swoją zajebistością wszystko, co 2020 Soundsystem zrobili do tej pory. Klasa!







1. Martyn - Elden St. (Sebo K Remix)
Połączenie dwóch wyjątkowych osobowości dało porażający efekt. Wersja "Elden St." nagrana na potrzeby doskonałego mixu "Watergate 04" jest świeża, inna, zachowuje jednak z oryginału to, co było w nim najlepsze, czyli charakterystyczną linię melodyczną, która sprawia, że tego kawałka nie sposób pomylić z czymś innym.

sobota, 12 grudnia 2009

Czerwony kapturek.

Są takie filmy, które nie pokazują wiele, ale przerażają właśnie tym, czego nie widać. Takim z pewnością jest "Hard Candy" z 2005 roku, z rewelacyjną Ellen Page, którą później można było oglądać w "Juno". Polski tytuł filmu, uwaga, to "Pułapka". Żeby był prosty do zapamiętania, żeby w jednym słowie mieścił wszystko, co ma do zaoferowania, żeby od razu było wiadomo, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Nic bardziej mylnego. "Hard Candy" (pozwólcie, że będę się jednak posługiwał angielskim tytułem) na pewno nie jest monolitem. Mamy tu kameralny dramat (poza nic nie znaczącymi epizodami, liczą się tu tylko dwie, główne role), psychodramę, thriller, elementy horroru, a nawet bajki, bo główna bohaterka jest trochę odwróceniem figury czerwonego kapturka. Film ten swego czasu sporo namieszał. Porusza bowiem kontrowersyjny problem pedofilii, podany jednak z dość nieoczekiwanego punktu widzenia. Ciekawie zmontowany, oferuje kilka naprawdę niesamowitych scen, które na długo zostają w pamięci. Dużo w tym filmie koloru czerwonego, prawie jak w "Biegnij, Lola, biegnij". Wszystkie te zabiegi (gra z widzem, dynamiczny montaż przeplatany zbliżeniami na twarze bohaterów, nasycenie kolorów) są celowe. Służą jednemu. "Hard Candy" to film, którego nie sposób zapomnieć, który ogląda się jednym tchem, i w który najciekawsze jest to, czego nie pokazuje, a czego możemy się zaledwie domyślać... Jest jak zabawa w berka. Kiedy już myślisz, że załapałeś o co chodzi, gonitwa zaczyna się od nowa. Polecam tym, którzy lubią czytać między wierszami. Szkoda tylko, że tak dobrze zapowiadający się reżyser, (David Slade), będzie firmował swoim nazwiskiem trzecią część beznadziejnej, hollywodzkiej sagi o młodocianych wampirach, "Zmierzch". Cóż, jak widać, pieniądze i sława kuszą każdego...

czwartek, 10 grudnia 2009

Lux.

To jest bardzo dobra wiadomość. Alex Smoke, wyda w lutym swój trzeci album, zatytułowany "Lux". Już teraz można słuchać nowego, tytułowego kawałka. Bardzo intrygująca propozycja. Zważywszy na to, że w lutym ukazuje się również nowe Hot Chip, Four Tet oraz Bomb The Bass, wyprodukowany przez Gui Boratto, zapowiada się całkiem ładny początek roku...


sobota, 5 grudnia 2009

Jądro ciemności.

Kompletnie nie rozumiem jak film, który zdobywa główną nagrodę w Cannes, dzieło jednego z najwybitniejszych obecnie reżyserów europejskich, Michaela Haneke, może mieć w Polsce tak ograniczoną dystrybucję. W Gdańsku nie można go zobaczyć nigdzie, przypuszczam, że w innych miastach jest podobnie. Inaczej jest, wiadomo, w stolicy. Dlatego będąc wczoraj w Warszawie nie mogłem nie pójść na "Białą wstążkę" do kina. Zobaczyłem zatem i jestem głęboko poruszony, wstrząśnięty, oszołomiony. Haneke to mistrz. Każdy jego film jest dla mnie mega wydarzeniem. Z "Białą wstążką" nie jest inaczej. To surowy dramat, trochę w stylu filmów Bergmana, ale też bardzo w stylu starego Haneke. To bezlitosna analiza, ale tez niezwykle ciekawa historia, rozwijająca się bardzo powoli, opowiadana ze szczegółami, z wyczuciem, punktowana w odpowiednich momentach, doskonale budująca napięcie. Historia małej wioski, w której zaczyna dochodzić do dziwnych, niepokojących zdarzeń. Ktoś rozciąga pomiędzy drzewami linkę, o którą przewraca się doktor łamiąc sobie obojczyk, ktoś porywa i biczuje rózgami syna Barona, ktoś wreszcie w okrutny sposób okalecza niepełnosprawnego synka Akuszerki. Spirala przemocy zaczyna się nakręcać, sprawcy jednak jak to w filmach Hanekego już bywało, nie znamy. Domyślamy się oczywiście, kto za tym stoi, ale to nie odkrycie zagadki jest tu najważniejsze. Nie ma też w tym filmie obrazów okrucieństwa, Haneke ucieka od pokazywania przemocy, skupia się na jej skutkach. Zza kadru historię opowiada nam nauczyciel, który domyśla się sprawcy, ale niewiele z tą wiedzą robi. Jedyną osobą, która podsumowuje to, co się dzieje, która rozpoznaje rzeczywistość jest Baronowa. Chce uciec z wioski, bo boi się tego, co ją otacza. Atmosfera w "Białej wstążce" gęstnieje z minuty na minutę. Gdy w końcu Haneke osadza historię w czasie, gdy dowiadujemy się, że właśnie wybuchła I wojna światowa, jasne staje się, co tak naprawdę Haneke chce powiedzieć... Przeczytałem gdzieś taką myśl, która bardzo mi się podoba, że filmy Hanekego zasiewają w głowie ziarno, które potem się rozwija i widz po pewnym czasie dochodzi wreszcie do sedna. Musi minąć jednak zawsze trochę czasu, żeby ten ciąg obrazów dobrze przetrawić. Tak więc "Biała wstążka" wciąż pączkuje w mojej głowie. Myślę sobie, że ten film jest piekielnie dobrze skonstruowany, precyzyjny wręcz jak chirurgiczne cięcie. Nie polecam go osobom lubiącym łatwą rozrywkę w multipleksach. Trwająca 2 i pół godziny wyprawa w świat Hanekego może oczyścić i sprawić, że na pewne rzeczy spojrzy się z zupełnie innej perspektywy. Może też przerazić celnością swoich obserwacji. Bo to wyprawa do samego jądra ciemności.

P.S. Piszę tego posta w pociągu, wracając z Warszawy. Jestem zmęczony, do tego na kacu. A w głowie wciąż kołatają mi się obrazy z wczorajszego seansu. To świadczy o sile "Białej wstążki", bo ten film nie daje o sobie zapomnieć...

wtorek, 1 grudnia 2009

Francja Elegancja.

Ponieważ zapadła głęboka jesień, postanowiłem zaszyć się w domu i słuchać muzyki. A więc słucham i staję się wybredny. Większość z tego, co zgromadziłem w ostatnich miesiącach wydaje mi się banalna. Czekam na jakieś olśnienie. Po raz kolejny przesłuchuję debiut The XX. Coś fajnego jest w tej płycie, jakaś taka melancholia, która sprawia, że bardzo dobrze słucha się tego na przełomie listopada i grudnia. Ale to już znam, poszukiwania zatem trwają... Docieram w końcu do płyty Krikor'a & The Dead Hillbillies - "Land of Truth" i zatrzymuję się przy niej na dłużej. To taki misz masz dźwiękowy, jaki obecnie odpowiada mi najbardziej. Połączenie elektroniki z żywym graniem. Wpływy, jakie można tu odnaleźć wymieniać bez sensu, najlepiej skupić się na słuchaniu. Krikor pochodzi z Francji, płyta ukazała się w Tigersushi, wytwórni dla której wydaje również inny Francuz, którego darzę szacunkiem, Joakim. Wpadam zatem na trop. Francja - elegancja i szukam dalej. Natrafiam na Dantona Eeproma, innego Francuza, którego płyta czekała właśnie na moje odkrycie. "Yes is more" także łączy różne gatunki muzyczne, ale z wielkim wyczuciem smaku. Mimo tylu różnic w poszczególnych kawałkach całość wydaje się niezwykle spójna. To ze względu na klimat. Mroczny, a jak! Wystarczy choćby posłuchać "Confessions of An English Opium Eater". I tak kontynuując wycieczkę z Dantonem Eepromem dochodzę do wniosku, że Francja ma dla mnie obecnie najwięcej ciekawej muzyki do zaoferowania. Pamiętacie termin "french touch"? Ukuty w połowie lat 90-siątych przez dziennikarzy brytyjskich wrzucał do jednego worka wszystkich francuskich producentów muzycznych, którzy parali się wówczas muzyką elektroniczną, czyli Daft Punk, Alexa Gophera, Etienne'a de Crecy, Boba Sinclara czy im podobnych. Drogi wielu z nich rozeszły się jednak tak bardzo, że termin ten, właściwie sztuczny i nietrafiony od samego początku, szybko przestał być aktualny. Dźwięki generowane obecnie przez Francuzów są bardzo dalekie od tego, co uchodziło za "francuskie" jeszcze dekadę temu. Łącząc i mieszając różnorodne stylistyki Francuzi, tacy jak Kirkor, Joakim, czy Danton Eeprom wypracowują nową estetykę. Nie zabiegają o popularność, skupiają się na tworzeniu muzyki. Na szczęście, jak na razie nikt w żaden sposób nie próbuje nazwać tego zjawiska. I dobrze. Niech sobie istnieje nienazwane. W końcu nie słowa są ważne, tylko muzyka. Dla mnie bomba - dosyć pisania, wracam do słuchania...



poniedziałek, 30 listopada 2009

Bandyci w piątek!

Już od kilku dobrych lat staram się nie opuszczać imprez Beat Bandith Assault w Sopockiej Papryce. Zawsze jest tam mega przyjemnie, tudzież za sprawą muzyki, jak i grona ludzi, którzy podążają sladami Bandytów. Niestety w najbliższy piątek w Papryce pojawić się nie będę mogł, gdyż czeka mnie wyjazd do Warszawy. Zawsze specjalnie olewam Andrzejki i siedzę sobie cichutko w domu, bo imprez andrzejkowych po prostu nie lubię. Mam wrażenie, że do klubów chodzą wówczas ludzie, którzy zazwyczaj nie chadzają. To tak samo jak z niedzielnymi kierowcami. Jeżdzą tylko wtedy, kiedy wypada. Dlatego też czekałem na ten piątek i żałuję bardzo, że mnie na tej imprezie nie będzie. Natomiast Wam proponuje ruszyć dupska i udać się na dancefloor do Papryki, odprężyć trochę ciała i umysły przy tanecznych dźwiękach generowanych przez moich kolegów: Simca!, Deekeeda, Nasteego i Pena. Jak zawsze będzie wyborna selekcja oraz muza tylko z czarnych placków. W imieniu wszystkich Bandytów zapraszam!

sobota, 28 listopada 2009

Kotlet z wodsela.

Skończyłem właśnie czytać niesamowitą książkę, "Pod skórą" Michaela Fabera. Pochłonęła mnie bez reszty. Bo to jedna z tych książek, których nie można przestać czytać. Faber zwodzi czytelnika. W "Pod skórą" nic nie jest oczywiste, tajemnicę głównej bohaterki, jej tożsamość poznajemy bardzo powoli. Issarley jest kobietą w średnim wieku, która poluje na autostopowiczów. Dla większości z nich ta podróż będzie ostatnią. Issarley interesują tylko osobniki z rozwiniętą muskulaturą, tylko takich zabiera do swojej czerwonej toyoty corolli. Nic więcej o fabule powiedzieć mi nie wolno, bo pozbawiłbym was całej przyjemności czytania, a wierzę, że być może mój entuzjazm udzieli się komuś z Was. "Pod skórą" to majstersztyk. Zaczyna się jak klasyczny dreszczowiec, ale w trakcie lektury czytelnik zrozumie, że trzyma w rękach zupełnie inną książkę. Wraz z Issarley odkrywamy jej przeszłość, jej obawy, lęki, odwiedzamy miejsce jej zamieszkania, dowiadujemy się, dlaczego trudni się tak dziwnym zajęciem. W końcu na farmę, którą zamieszkuje przyjeżdża Amlis, syn szefa Korporacji Vessa, z którą Issarley jest mocno związana i karty zaczynają się odkrywać. To, co można sobie było w trakcie dotychczasowej lektury "zbudować" nagle runie jak domek z kart. Następuje "zmiana perspektywy" i powieść nabiera zupełnie innego sensu. Aż do końca trzymająca w napięciu "Pod skórą" jest moim trzecim już spotkaniem z Faberem. Spotkaniem, które zawsze wywołuje u mnie dreszcz emocji, chociaż za każdym razem są to inne emocje, bo też Faber nigdy się nie powtarza. Dlatego czytanie jego książek jest takie fajne, nigdy nie wiadomo co nam ostatecznie zaserwuje. Jeżeli chcecie wiedzieć, jak smakuje kotlet z wodsela, gdzie leżą Nowe Posiadłości i jakie skutki na człowieka wywiera żucie listków ikpatuy to koniecznie przeczytajcie tę powieść. Issarley pokaże Wam, jak dziwny jest nasz świat a z wizji tej bardzo trudno będzie się otrząsnąć...

wtorek, 24 listopada 2009

Szranki i konkury. Część 2.

Rok 2009 przyniósł wysyp dobrych płyt z muzyką elektroniczną, w tym dwie kolegów po fachu, nagrywających od 2003 roku w duecie, Mathiasa Kadena i Marka Hemmanna. Oboje postanowili w tym roku zadebiutować albumami solowymi. Jako pierwsza, we wrześniu ukazała się płyta Kadena, pt. "Studio 10", jako druga, 30 października, płyta Hemmanna, "In between". Obie są bardzo dobre, ze względu jednak na przeszłość i wspólne nagrania obu Panów, porównania były nieodzowne. Płyta Kadena, zdecydowanie spokojniejsza, miała chyba zadowolić gusta tych bardziej wybrednych wielbicieli elektronicznych dźwięków. W rezultacie jednak wydaje się trochę przekombinowana. Początkowo mi się podobała, jednak rzadko do niej wracam, chyba dlatego, że trochę mnie nuży. Tego z kolei na pewno nie można powiedzieć o albumie Hemmanna. "In between" to petarda, naszpikowana numerami, przy których trudno usiedzieć w miejscu. Ale też płyta bardzo starannie wyprodukowana, z dbałością o detale, jak np. saksofonowe wstawki z "Gemini", czy "Kaleido". Hemman zadbał, żeby płyta nie była monotonna, właściwie każdy kawałek jest inny i coś innego mi przypomina, do czegoś innego się odwołuje. "Gemini" kojarzy mi się z kiczowatą Candy Dufler, "Tagoma" z klimatami balearic, i z Argentyną (może przez ten dyskretnie pojawiający się akordeon), a "Compass" urzeka jakąś "kosmiczną" melancholią. Ukoronowaniem tego wszystkiego jest utwór "Down", w którym jak nazwa wskazuje, Hemmann zwalnia tempo. Rytm wygrywany na cymbałach, i płynąca sobie leniwie melodia. Wojtek Michaluk, na Soundrevolt napisał o tym albumie: "Na 'In Between' nie ma niepotrzebnych eksperymentów z konstrukcją utworów, żaden nie jest zanadto przekombinowany, a mimo to wszystkie tętnią życiem i pulsują bardzo wyrazistą energią. Nic nie brzmi wymuszenie, przeciwnie, wyczuwalna jest coraz rzadziej spotykana radość tworzenia, co wprost proporcjonalnie udziela się słuchaczowi." To chyba bardzo dobre podsumowanie, a zarazem kontra wymierzona Kadenowi. Jak dla mnie w tym starciu 2:1 dla Hemmanna.

niedziela, 22 listopada 2009

Pismo obrazkowe.

Dzisiaj, w niedzielne, leniwe popołudnie proponuje seans obrazkowy z syntezatorami w tle. Jako pierwsi Panowie z Simian Mobile Disco z Beth Ditto na wokalu. "Cruel intentions" z niepokojącym klipem.




Druga odsłona to Duńczycy z Whomadewho, z kawałkiem "Keep me in my plane", najlepszy jak dla mnie utwór z płyty "The Plot", podrasowany fajną fabułą.




A na koniec, debiutanci z The XX. Jak się tak debiutuje, to aż strach pomyśleć, co będzie dalej... Polecam całą płytę, a poniżej jej przedsmak. Klip do kawałka "Basic Space"!

czwartek, 19 listopada 2009

Catnip.

Mike Monday ponoć uwielbia swojego kota. Ja swojego czasami też. A czasami jej nie znoszę. Kreska potrafi być naprawdę miła i słodka. Ale jak każdy kot chyba, potrafi też być wredna. Jej ulubiony sport, który uprawia namiętnie w naszym mieszkaniu to parkour, czyli mniej lub bardziej kontrolowane skakanie po przeszkodach. Ludzie robią to w mieście, koty w domu. Zauważyłem ostatnio, że Kreska miewa sny, a czasem nawet uśmiecha się przez sen lub mruczy. Czy ktoś wie, czy to u kota normalne? Czasem też nachodzi mnie taka myśl, czy ten mój kot aby na pewno jest zdrowy na umyśle? Kocham ją jednak i nie wyobrażam już sobie, aby jej u nas nie było. A teraz Mike Monday, wielbiciel kotów i klip do kawałka "Catnip", w którym, a jakże, kot gra pierwsze skrzypce. Viva la chat!

Mike Monday - "Catnip" (Anim by Drunk Park & Joe Hamilton) from Drunk Park on Vimeo.

środa, 18 listopada 2009

Wszystko ma drugą stronę.

Pewnie wszyscy już o tym piszą i wszyscy pewnie chwalą, ale ja się tym nie przejmuję wcale, bo chciałem tylko Wam donieść, że to jest naprawdę bardzo dobry film. Bo ma naprawdę ciekawy scenariusz, który trochę śmieszy, a trochę przestrasza, cudowną muzykę, która potęguje nastrój, piękne zdjęcia, które robią klimat jak "w starym kinie". "Rewers" jest dobrze zagrany, nawiązuje do mistrzów polskiego kina, opowiada fajną historię, nie nudzi. Wszystkie składowe tego filmu pasują do siebie jak zębatki w dobrze nakręconym mechanizmie. To prawdziwa czarna komedia, jakich w polskim kinie do tej pory powstawało niewiele. Czegóż chcieć więcej! Do kina marsz! Polską kinematografię wesprzeć! Raz, dwa!

Dopisek wieczorową porą (22:30): Chciałem napisać jeszcze, że po raz pierwszy w polskim kinie chyba, mamy do czynienia z bohaterem komiksowym, bo taki dla mnie jest Bronek, grany przez Marcina Dorocińskiego. Czarny charakter, jednoznacznie zły, odważny i silny, nie znoszący sprzeciwu, tajemniczy, małomówny. Przystojny i ujmujący, gra rolę amanta, by po czasie ujawnić swą prawdziwą naturę. Ubrany w prochowiec i z nieodłącznym papierosem w ustach. Niczym Dick Tracy. Fajnie, że pojawił się u nas reżyser, który tak wprawnie potrafi łączyć różne klimaty, różne motywy i tak dobrze czuje "magię kina". Brawa dla Borysa Lankosza! Jeszcze raz "Rewers" gorąco polecam!

niedziela, 15 listopada 2009

Techno Veteran.

Zleciało, jak z bicza trzasnął! BPitch Control obchodzi 10 urodziny. Berliński label, którym od początku włada Ellen Allien wydał przez tą dekadę mnóstwo EPek i albumów, które stały się krokiem milowym dla tanecznej elektroniki. BPitch startowało w 1999 roku i od razu załapało się na electro hype, w którym miało swój ogromny udział, a to za sprawą nieśmiertelnego "Missy Queen gonna die" Toktok i Soffy O. Potem była Sylvie Marks i jej "Baby, I'm electric" oraz albumy szefowej, zatytułowane "Stadkind" i "Berlinette". I kiedy moda na electro trwała w najlepsze, statek BPitch Control żeglował już w inne rejony. To tu swoje niesamowite albumy wydali Sascha Funke ("Bravo"), Kiki ("Run with me") oraz Paul Kalkbrenner ("Self") . To tu również swoje pierwsze Epki oraz debiutancki album wydali Modeselektor. Ellen nie spoczywała jednak na laurach. Ogromnym sukcesem okazał się współtworzony wraz z Apparatem album "Orchestra of Bubles", jeden z moich faworytów w tej stajni. Zwerbowała również do współpracy duet Telefon Tel Aviv , który nagrał dla BPitch Control świetny album "Immolate yourself", jak się miało wkrótce okazać, ostatni w takim składzie, gdyż Charlie Cooper, wkrótce po premierze, w styczniu tego roku popełnił samobójstwo. Po smutnym początku, rok 2009 był dla BPitch Control bardzo udany. Przede wszystkim za sprawą projektu Moderat, który tworzą Modeselektor i Apparat. Płyta zatytułowana po prostu "Moderat" z pewnością będzie zaliczana przez wielu do najlepszych w tym roku. Świetne albumy wydali również Kiki ("Kaiku") oraz Fuckpony ("Let the love flow"). 10 lat działalności Ellen i jej ekipa podsumowali właśnie digit packiem "10 years of BPitch Control" (part one & part two) który świetnie pokazuje w jakim obszarze muzycznym czują się oni najlepiej. Zaczynamy zatem od electro ("Baby, I'm electric" Sylvie Marks), następnie mamy eksperymenty Alexa Amoona i Feadz'a, potem minimal - Paul Kalkbrenner oraz Ellen Allien & Apparat w remiksie Bena Klock'a, a na końcu indywidualności, czyli Modeselektora z Thomem Yorke z Radiohead oraz Telefon Tel Aviv z kawałkiem "You are the worst thing in my life". Bardzo dobra składanka, kawał historii muzyki elektronicznej. Przez tych 10 lat BPitch wyrosło na jedną z najbardziej kreatywnych wytwórni muzycznych, wciąż trzymają się dobrze i wyznaczają kierunki na następne lata. Ciekawe, co Ellen zaprezentuje nam w przyszłym roku... Tymczasem możemy powrócić do tego, co już wydane, co niezmienne molestuje nasze mózgi. Poniżej mój prywatny ranking najlepszych BPitch'owych strzałów:

1. Sascha Funke - "Now you know". Track otwierający album "Bravo" z 2003 roku. Nadawał ton całej płycie, na długo pozostał w głowie. Majstersztyk!

01 - Now you know by bookerbus

2. Jeden z najlepszych kawałków szefowej labelu Ellen Allien, "Trashscapes" w zajebistym remiksie Raza Ohary.

B1 trashscapes (raz ohara remix) by bookerbus

3. "Let the Love Grow" z Paulem St. Hilaire na wokalu to właściwie kawałek Moderata, gdyż jego współproducentem jest Sasha Ring, czyli Apparat. Pierwotnie ukazał się jednak na albumie Modeselektora, "Happy Birthday!" z 2007 roku. Do tej pory jak tego słucham, to mam ciary! A co się działo ze mną, gdy panowie zagrali to na koncercie w Płocku... Nie chcecie wiedzieć...

04 - Let Your Love Grow by bookerbus

czwartek, 12 listopada 2009

La Antena.

Wczoraj obejrzałem niesamowity film. Połączenie surrealizmu z ekspresjonizmem niemieckim, hołd dla kina niemego, w którym odnaleźć można nawiązania do kreski Franka Millera, do czarnego kryminału, do Davida Lyncha nawet. Film szkatułka, w którym jak rodzynki w torcie poutykane zostały wątki i motywy odwołujące do historii kina. Argentyńska "La Antena", bo o tym filmie mówię, oczarowała mnie na maksa. Historia miasta, którym rządzi tyran, Mr. Tv, gdzie ludzie milczą, bo głos został im odebrany. Jedynymi osobami, którzy wciąż jeszcze mówią, jest piękna La Voz i jej syn. Porywając La Voz, Mr. Tv chce ją wykorzystać by odebrać ludziom słowa. Osobami, które mogą przeszkodzić mu w realizacji niecnego planu są pewien telewizyjny inżynier, jego żona oraz córeczka, Anna. Muszą oni udać się daleko w góry, gdzie znajduje się stara antena, jedyne urządzenie zdolne jeszcze emitować głos... "La Antena" to przede wszystkim film dla tych, którzy uwielbiają obrazy rozpasane wizualnie, gdzie najważniejsze są kompozycje poszczególnych kadrów i scenografia. Tu jest na co popatrzeć. Ale nie będą zawiedzenie również i Ci, którzy chcieliby zobaczyć zajmującą historię. Może trochę infantylną, ale za to niezwykle ujmującą. Poniżej trailer.

wtorek, 10 listopada 2009

Bliźniaków świat.

Dawno na blogu nic nie było o streetarcie. Tymczasem na świecie się dzieje... Pod koniec października bliźniacy Otavio i Gustavo Pandolfo, znani bardziej jako Os Gemeos, otworzyli swoją największą jak dotąd wystawę zatytułowaną "Vertigem", w Muzeum FAAP, w Sao Paulo. Ich sztuka kojarzyła mi się jak dotąd z wielkimi muralami, z postaciami o żółtych twarzach, z multikolorowością. Wrażenie jakie robią ich prace umieszczone w przestrzeni miejskiej jest naprawdę niesamowite. Miałem okazję zobaczyć jeden z ich murali w Berlinie. Foty zamieszczam poniżej:





Ciekawie wyglądała również ich praca na Tate Modern w Londynie z 2008 roku. Można ją zobaczyć tu. Tymczasem wystawa w Sau Paulo pokazuje zupełnie inne oblicze braci. Ich dzieła umieszczone w zamkniętej przestrzeni muzeum, pozbawione kontekstu miasta, sprawiają wrażenie jeszcze bardziej bajkowych, baśniowych wręcz. Ich nagromadzenie w jednym miejscu spowodowało, że Os Gemeos, zamierzenie, bądź nie, stworzyli swój własny, osobny świat, łatwo rozpoznawalny, którego nie można pomylić z nikim innym. Zresztą zobaczcie to sami. Jak wklejam tylko wybrane foty. Prezentacja całości wystawy znajduje się tu. Warto kliknąć!



środa, 4 listopada 2009

De Sade współczesności.

Rzadko ostatnio było o książkach, ale o tej pozycji muszę napisać. Otóż, od mniej więcej miesiąca, czytam, smakuję i uzależniam się od prozy Chucka Palahniuka. Czytałem wcześniej jego "Rozbitka" i "Udław się", i jak chyba wszyscy widziałem "Fight Club" z Bradem Pitem i Eduardem Nortonem, nakręcony na podstawie jego scenariusza, ale nigdy, aż do dnia dzisiejszego nie byłem jego wielbicielem. Uważałem, że wprawnie operuje stylami i pozwala sobie na dużo igrając z czytelnikiem. Natomiast nie wszystkie jego pomysły mnie bawiły, niektóre wręcz nużyły, inne irytowały. Co innego z "Opętanymi". Nie będe udawał, nie od razu pokochałem tą powieść. Na początku pomyślałem sobie, że to kolejny wybieg Palahniuka, kolejna gierka z odbiorcą. I po części tak jest. Tyle, że tym razem jest to gra warta świeczki. Książka oparta jest na pomyśle, wziętym z życia, a właściwie z historii literatury. Otóż, w 1816, w Villa Diadati, domu lorda Byrona, zgromadziło się zaproszone przez niego towarzystwo. Poirytowany brakiem rozrywek Byron zaproponował turniej: kto napisze najlepszą makabreskę? Tak oto narodził sie koncept, który następnie zaowocował "Frankensteinem" Mary Godwin Shelley, jedną z najbardziej znanych powieści o wampirach. Palahniuk robi podobnie, tylko, że czasy mamy zupełnie inne. Bohaterowie "Opętanych" udają się na literackie wywczasy, gdzie mają zająć sie pisaniem powieści pod okiem utalentowanego, starzejącego się mistrza. Tyle że bajka okazuje się być koszmarem. Perfekcyjnie skonstruowana powieść Palahniuka (rozdział opowiadanej przez całą książkę fabuły, po czym monolog jednego z bohaterów, a następnie jego opowieść) wciąga i nie odpuszcza. Można smakować spisane w niej historie. Nie mówię, że jest łatwo, bo nie jest. Nowele są przerażające, naturalistyczne aż do bólu, odkrywające powoli zamiary postaci. Im dalej w las tym lepiej. Zostało mi 50 stron, nie wiem jak książka się skończy i chyba na razie nie chcę wiedzieć. Nie chcę przestać jej czytać, bo co będę czytał dalej? Co mi zastąpi tą misternie skonstruowaną, brutalną opowieść; koszmar na miarę naszego, wyuzdanego, XXI wieku?

poniedziałek, 2 listopada 2009

Happy Birthday!

No i stało się! Stuknęła mi 30-stka! Ponieważ jest to rocznica okrągła, postanowiłem z tej okazji świętować również na blogu. Dziś, specjalnie dla mnie, zagrają Royksopp i Modeselektor. A co! Natomiast w najbliższy piątek, 6 listopada, w Klubowej, w Sopocie, show zrobią moi przyjaciele - Bandyci (Deekeed, Simc! i Nastee) oraz tajemniczy przybysz z egzotycznym instrumentem, czyli Bernard Gray. Zapraszam wszystkich, którzy chcą się pobawić w niebanalnym miejscu, przy niebanalnych dźwiękach. Startujemy o 21:00, lądujemy następnego dnia rano. Proponuję zabrać ze sobą wygodne obuwie do tańczenia bo siedzieć raczej nikt tam nie będzie:) Im będzie nas więcej, tym lepiej. Potrzebuję odważnych śmiałków, którzy pomogą mi dźwignąć mój 30-letni bagaż doświadczeń! Bardzo mi będzie miło zobaczyć tam wszystkich, z którymi bawiłem się na imprezach w ciągu tych ostatnich trzech, cudownych dekad. Do zobaczenia w piątek w takim razie! Tymczasem z słuchawkami na uszach oddalam się teraz, żeby posłuchać mini recitalu zaproszonych specjalnie dla mnie muzycznych gości. Proszę Państwa: Prosto z zimnego Bergen - Royskopp oraz prosto z Berlina - Modeselektor!




piątek, 30 października 2009

The Wisp.

Trzy jesienne kawałki, trzy zajebiste klipy. Kelley Polar, Simian i Little Dragon. Oglądać, słuchać, ewentualnie się zakochać!





czwartek, 29 października 2009

Futurystyczna miłość i mechaniczny sen.

To jest muzyka w odcieniach beżu. Niespiesznie rozwijająca się, wysmakowana, pełna elektronicznych wycieczek w przód i w tył. Future i retro zarazem. Fuckpony i Little Dragon. "Let the love flow" i "Machine dream". Futurystyczna miłość i mechaniczy sen.

Fuckpony, czyli tak naprawdę Jay Haze zaskoczył mnie niesamowicie. Takiej drugiej płyty nie spodziewałem się na pewno. Po tanecznych, mocno schizmatycznych harcach sprzed trzech lat, wydanych dla Get Physical, wykonał stylistyczną woltę i zaprezentował nam zupełnie inny klimat muzyczny. Tematem przewodnim "Let the love flow" (klik!) jest miłość. Muzyka jest pełna przestrzeni, kawałki rozwijają się długo, beaty są głębokie, ale jakby wycofane. Czasami na pierwszy plan wysuwa się pianino, czasami jakiś wtręt o latynowskim rodowodzie. To takie zakamuflowane smaczki, które można odkrywać powoli, przy trzecim, czy czwartym przesłuchaniu. Generalnie jednak jest to płyta bardzo spójna, taka w sam raz na jesienny wieczór, z lampką wina w ręku. Wspomnieć jeszcze muszę o wokalach. W dwóch utworach udziela się Chela Simone, znana już mi z ostatniej płyty Kiki'ego. Jej melancholijny głos dodaje utorom Haze dodatkowego blasku. Najfajniejsze kawałki : "Orgasm on the dancefloor", "I know it happened" oraz "Pills medley".

03-fuckpony featuring chela simone-i know it happened by bookerbus


Kolejna moja propozycja to mechaniczny sen małego smoka, czyli druga płyta składu Little Dragon z Yukimi Nagano na wokalu, znaną większości chociażby z udziału na płytach Koop. O "Machine dream"(klik!)pisze się zazwyczaj, że jest to zwrot ku bardziej elektronicznym dźwiękom. Dla mnie jest to konsekwentny krok naprzód. Little Dragon nie stoją w miejscu i nie depczą w kółko ogranego już poletka. To naprawdę bardzo dobra płyta. Subtelna, ale nie jednoznaczna, daleka od ogranych, chilloutowych patentów. Głos Yukimi brzmi jeszcze lepiej niż na debiucie. Kilka linii melodycznych łatwo wpada w ucho, co nie oznacza wcale że będą one przebojami. Są na to zbyt dobre.

Obie płyty, zarówno Little Dragon, jak i Fuckpony, doskonale ze sobą współgrają. Choć nie są zbieżnie stylistycznie, mają podobny "feeling". Lekko melancholijny, lotny, płynący ponad twardą rzeczywistością. Futurystyczna miłość i mechaniczny sen. Trudne do wyrażenia, znakomite do słuchania.

poniedziałek, 26 października 2009

Mr. Deekeed October Mix

Mr. Deekeed nagrał seciwo, które zmrozi Wam dziąsła skuteczniej niż dobra kokaina. Spragnieni muzycznej epifanii powinni czym prędzej zassać tę porcję przecudnych dźwięków klikając tu. Ladies and gentleman - pure energy for U!
Poniżej tracklista (wszystkie kawałki grane z czarnych placków): TERENCE DIXON - Change (Arnaud Le Tesier remix)/ EINZELKIND – Piss Drunk/ UNKNOWN - Unknown/ MAKAM – The Hague Soul (Kabale und Lankan mix)/ ALEX ATTIAS – Brazilika/ STEVE BUG ft. PARIS THE BLACK FU – Swallowed To Much Bass (Voorn rmx)/ BUTCH – Amelie (Hugo remix)/ DJ SNEAK – How We Do/ JORIS VOORN - Empty Trash/ LIVIO & ROBY vs. GEORGE G. – Diverse/ MIKAEL STAVOSTRAND – Lost/ TYREE COOPER - Another Reason/ STEFAN GOLDMANN - Yes To All.