piątek, 31 lipca 2009

Nowe Horyzonty.

Czas na filmowe wydarzenie roku. Czas na Wrocław i na Nowe Horyzonty. Dwa ostatnie dni Festiwalu - mam nadzieję na ciekawe obrazy, na nowe odkrycia, na wstrząs mózgu. A na deser i na zakończenie - koncert Junior Boys.

czwartek, 30 lipca 2009

Musicology.

How can you say you'd live without me? mówi damski wokal wprost do głośnika w znakomitym kawałku Alana Abrahmsa ukrywającego się pod pseudonimem Bodycode. Jak możesz mówić, że mógłbyś żyć bez muzyki? Nie mógłbyś, prawda? No właśnie, dawno już o nowych dźwiękach na blogu nie było. A jest o czym pisać przecież. Mimo że sezon ogórkowy w pełni, ten kto lubi szukać, znajdzie coś dobrego dla siebie... Zacznę zatem od wspomnianego już Alana Abrahms'a, który pojawi się w tym poście dwukrotnie. Najpierw jako Bodycode w tracku "What did you say?" w remiksie Baby Ford.
Jest coś magnetycznego w tym wokalu. Coś co sprawia, że utwór ten nie znika z mojego player'a. Wręcz przeciwnie, po każdym wysłuchaniu mam ochotę na jeszcze...



Alan Abrahms bardziej znany jest z innego swego alter ego. Być może kojarzycie go jako Portable. I właśnie ten projekt odpowiedzialny jest za remiks, który kompletnie wstrząsnął moją osobą. Chodzi o "Rainy Dayz" Olega Poliakova.



Kolejny utwór, od którego nie mogę się od jakiegoś czasu uwolnić to Dj T. - Bateria (Dop Remix). Miksy Dop'a są znakomite za każdym razem. Tym razem jednak poziom ich wyrafinowania osiągnął poziom mistrzowski. Dla mnie bomba!



I na koniec zostawiam najbardziej smakowity kąsek. Moje ostatnie odkrycie. Projekt Baeka, dwóch Szwedów, którzy rozpoznani przez Radio Slave'a wydają właśnie pierwszą swoją EP'kę w jego wytwórni REKIDS. Strzał w samo sedno!

Stumilowy las.

Bardzo podoba mi się ten mural w Bydgoszczy, o którym pisałem w poprzednim poście. Poszperałem w necie i znalazłem to i owo. Otóż okazuje się, że autorów jest dziewięciu, a praca powstawała 7 dni i zużyto na nią 350 puszek farby. Bardzo dobrze ogląda się to w dużym powiększeniu, właśnie takim jak tu. Przypuszczam, że w realu jest jeszcze lepiej. Okazuje się, że jednego z autorów miałem okazję poznać niedawno w Łowiczu. Duży to projekt, tym bardziej chłopakom należą się gratulacje.

Jeżeli chcecie poczytać i pooglądać sobie szczegóły tego niecodziennego zdarzenia to zapraszam na tego bloga.

Efemeryczne Muzeum.

W Portugalii, a dokładnie w Lizbonie istnieje Muzeum Efemeryczne, które zajmuje się katalogowaniem i opisywaniem sztuki streetartu. Na oznaczone graffiti można trafić zupełnie przypadkiem, spacerując np. po dzielnicy Bario Alto. Najciekawsze wydaje się jednak to, co Muzeum Efemeryczne oferuje w internecie. Po wejściu na stronę można załadować sobie przewodnik audio oraz ściągnąć mapę z już opisanymi pracami. Zabawa jest przednia, oczywiście wszystko ma sens wówczas, jeśli akurat wybieramy się do Lizbony i interesujemy się choć trochę sztuką ulicą. Ja jaram się tym zjawiskiem głównie dlatego, że jest to zajebisty pomysł marketingowy. Całość projektu jest oczywiście sponsorowana przez portugalski rum, który tym projektem chciał trafić do młodszego klienta. I udało mu się to znakomicie. Ciekawe jak działało by takie Ulotne Muzeum, przeniesione na grunt polski? Nie powinniśmy się jeszcze, póki co porównywać do Lizbony, gdzie streetart rozwija się pełno parą. Z drugiej strony przecież Lizbona to nie Berlin. A w Berlinie nikt na pomysł Efemerycznego Muzeum nie wpadł wcześniej... Można oczywiście narzekać, że streetart, który jest sztuką żywą zostaje w tym przypadku wpisany w jakiś skostniały schemat, podług którego działają muzea, jednak traktowanie tego zjawiska bez zadęcia ale jako dobrą zabawę powoduje, że mamy do czynienia z czymś ciagle świeżym i ożywczym. Zainteresowani zgłębieniem tematu niech koniecznie zajrzą na Museu Efemero

P.S. Na stronie Muzeum Efemerycznego można też znaleźć ciekawe informacje o tym, co interesującego w strretarcie dzieje sie w innych częściach naszego kontynentu. Zupełnie przez przypadek trafiłem tam na informację o Bydgoszczy, gdzie powstał mural "Stumilowy las". Wklejam zdjęcie poniżej. Może ktoś wie, gdzie dokładnie się to znajduje?

Be my disco.

środa, 29 lipca 2009

Call me Berlin.

Wreszcie wczoraj, po kilku miesiącach oczekiwania miałem okazję obejrzeć w kinie, na dużym ekranie, "Berlin Calling", film, na który z utęsknieniem czekałem. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Paula Kalbrennera, który gra także główną rolę w tym filmie jest w moim posiadaniu już od dawna. I zachwycam się nią po wielokroć. Zderzenie z rzeczywistością bywa jednak czasem okrutne, bo choć film jest dobry, to jednak muza pozostaje w nim najważniejsza, i gdyby nie ona film Hannesa Stöhra, pozostałby niestety nudny. Oczywiście, można się zachwycać cudownie ukazanym Berlinem, który gra swój epizod w tle, bawić się w odgadywanie twarzy dj'i , którzy przewijają się w filmie. Nie da się jednak ukryć, że historia, którą się nam opowiada, jest dość sztampowa, że wszystko już gdzieś widzieliśmy, i że łatwo da się przewidzieć zakończenie. Najciekawsze momenty to te, kiedy można podpatrzeć jak Icarus tworzy swoją muzykę z otaczających go mikrodźwieków, jaką radość z tego czerpie. To zestawienie jest zresztą najbardziej ekscytujące. Oglądamy bowiem rzeczywistego dj'a, który tutaj, jako aktor gra swoje kolejne alter ego. I to gra bardzo dobrze, przyznać trzeba. Jest bowiem bardzo naturalny i przez to ma się wrażenie, że film posiada "to coś", co może spowodować, że w pewnym kręgach stanie się on kultowy. Ja jednak oczekiwałem czegoś więcej. Film ogląda się wprawdzie przyjemnie, ale czy to wystarczy? Nie jest to manifest, raczej prosta historia, która czasem przypomina parodię "Lotu nad kukułczym gniazdem" Formana. Jeżeli widzieliście oba filmy, spróbujcie porównać niektóre postacie i sceny. Zatem kolejny pastisz? Raczej dowód na to, jak trudno zrobić nowatorski film, który powiedziałby coś ważnego o pokoleniu dzisiejszych 30-latków. Może trzeba by się pobawić formą, sama zabawa muzyką bowiem nie wystarczy...

poniedziałek, 27 lipca 2009

Miastowi jadą w las.

Co się dzieje kiedy miastowe zwierzęta, takie jak M. i ja wybierają się na rowerową wyprawę z namiotem? Otóż dzieje się całkiem sporo. Ale po kolei:
1. Podróż na Wyspę można opisać jako ciąg niespodzianek. PKP, co do portu miastowych wiozło, nie było dla nich łaskawe. Najpierw miastowi wsiedli w zły pociąg, a jak już się przesiedli w ten prawidłowy, to się zdziwili bardzo, że wygód w wagonie rowerowym to oni nie uświadczą. Innymi słowy - wagon rowerowy przypominał mandżur. Podróżował nim hufiec z młodymi harcerkami, które pieśni patriotyczne całą drogę śpiewał i rowerów miastowym pilnował. W końcu dotarli miastowi do portu i tu kolejna niespodzianka. Słyszeli miastowi o chorobie morskiej, ale to, co miastowi na promie zobaczyli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. 2/3 pasażerów się pochorowało. Oglądali zatem miastowi, jak to ich towarzysze podróży na podłogach pokotem się kładli i w woreczki foliowe zawartości swoich żołądków przelewali... Na szczęście miastowych choroby morskie się nie imają. Podróż promem znieśli więc miastowi całkiem spokojnie.


(Wagon rowerowy z harcerkami w tle)

2. Miastowe zwierzęta raczej nie są przewidywalne, nie przewidziały, że na biwaku potrzebny będzie garnek, żeby zagotować wodę. Dlatego już pierwszego dnia miastowe zwierzęta, gdy tylko trochę zgłodniały, zaczęły odpowiedniego naczynia szukać. Wyspa jednak jak długa i szeroka urządzeń takowych nie posiadała. Musiały się miastowe zwierzęta pogimnastykować i mózgami popracować, żeby sposób inny na zagotowanie wody znaleźć. Na szczęście miastowe zwierzęta nie w ciemię są bite i język nie od parady mają. Mówią ładnie i składnie, a i prosić umieją, więc sobie naczynie ocynkowane wyprosiły i wodę w końcu zagotowały.

3. Myślały miastowe zwierzęta, że taką Wyspę objechać na rowerach to nic takiego i trochę się przeliczyły. A że maści na bolące mięśnie nie wzięły, to maść taką w cenie zwielokrotnionej (a jakże!) zakupić w aptece musiały. Z kondycją u zwierząt miastowych jak wiadomo jest raczej słabo, a więc zakwasy na ciele pojawiły się szybko i stały się nieodłącznym towarzyszem okupionej bólami podróży:)

4. Kolejnym towarzyszem miastowych zwierząt, co do obcowania z innymi są przyzwyczajone, stał się balon dmuchany zwany Gonzo. Gonzo zamieszkał nawet z miastowymi w namiocie i miastowi z nim czasem rozmawiali. Wynikło to zjawisko z faktu, że na Wyspie ludzi, z którymi da się normalnie porozmawiać, nie było zbyt dużo (nie od dziś wiadomo, że na Wyspę uwielbiają przyjeżdżać Germanowie z auto-domami, którzy nic ciekawego do powiedzenia zazwyczaj nie mają).


(Ja i Gonzo na bagażniku)

5. Biwakowanie ma to do siebie, że się sypia w namiocie, a jak w nocy pada to namiot zamknięty szczelnie być musi. Otóż miastowym przydarzyła się taka pogoda, że za dnia słońce pięknie świeciło, nocą zaś najczęściej mżyło lub przelotnie padało. Szczelne zamknięcie namiotu powoduje poranne niedogodności. Człowiek budzi się mocno opuchnięty, wygląda mniej więcej tak, jakby pił wysokoprocentowy alkohol przez kilka dni z rzędu lub jakby się po północy zamienił w ogra i takim już do świtu pozostawał. Tak właśnie miastowi wyglądali do około południa, kiedy to opuchlizna powoli łagodniała i miastowi zaczynali wreszcie wyglądać jak ludzie. Wizualizacji opuchlizny nie mamy (M. niestety nie dała się sfotografować)


(M. o poranku)

6. Okazało się, że miastowi doskonale przewodzą prąd. Słyszeli kiedyś miastowi, że wieśniacy na swoich polach, gdzie się owce i krowy wypasają, instalują pastuchy, czyli ogrodzenia, które niesforne zwierzęta, co by uciec z pola chciały do porządku przywrócić mają. Miastowi nie bardzo jednak wierzą w takie opowieści i na własne oczy (i ręce) chcieli się przekonać, czy takie pastuchy naprawdę działają. Okazało się, że działają i miastowi zostali prądem porażeni. Na szczęście oprócz wysokich tonów wydanych z gardzieli oraz gwiazdek, które się na aureoli ukazały, nic się miastowym nie stało.


(Jeden z miastowych porażony pastuchem)

7. Na Wyspie można mieszkać w droższych campingach albo w tańszych Natur Camp'ach, gdzie jest mniej wygodnie. Jak sama nazwa wskazuje, jest jednak naturalniej. Miastowi spróbowali i tego i tego. W Natur Campach miastowi czuli się jak w dżungli, bo naturalniej dla miastowych zwierząt nie znaczy ciekawiej. Narzekali miastowi, że do miasta daleko i że woda w kranie zimna. Ale sami tego przecież chcieli. I dali radę. A na samiutkim końcu to już się tak miastowym w tych Natur Camp'ach podobało, że by tam prawie że chcieli zostać i na stałe zamieszkać. Na szczęście przypomniało się miastowym, jakie to luksusy za sobą zostawili, a że mostów palić za sobą nie lubią, do kraju swego ukochanego szczęśliwie powrócili.

My angel rocks (back and forth).

Wróciłem i znowu jestem w Polandii. Wkrótce relacja z Nature Camp. Tymczasem Four Tet.
Z nostalgią i smutkiem, bo już się urlop skończył i trzeba się w cugle znowu wpiąć.

sobota, 18 lipca 2009

Przerwa techniczna

Czas oczyścić wszystkie kanały, posprzątać w swojej głowie. Zresetować twardy dysk, połączyć ze sobą pourywane synapsy, przewietrzyć wszystkie układy scalone. Pospawać styki, opatrzyć naderwane kable. A potem gdy już wszystko będzie działało to oderwać się od ziemi, uciec w nieznane, zachwycić się na nowo i odreagować. Odpocząć i odetchnąć. Czas na przerwę techniczną. Do zobaczenia po powrocie!

piątek, 17 lipca 2009

Krzywy pop.

Krzywy pop nie jest łatwy, nie jest dla prostych ludzi, ani dla niewprawnych uszu. Krzywy pop jest wykręcony, nieobliczalny, niebanalny, a w dużych dawkach zapewne niezdrowy. Krzywy pop istnieje od dawna, wybitnymi jego przedstawicielami byli chociażby Moloko czy np. Lamb. Charakteryzuje się ten gatunek dziwnymi, często schizofrenicznymi tekstami wyśpiewanymi przez mocno pojechane wokalistki o pięknych i głębokich głosach. Kobiety - liderki, stojące na czele bandu i często z tymże band'em kojarzone. Roisin Murphy, Loise Rhodes. Obie po rozpadzie macierzystych zespołów próbowały robić solową karierę. Roisin z sukcesem, Louise bez. Dlatego Lamb powraca teraz, aby wycisnąć ze swych zagorzałych fanów ostatnie pieniądze (koncert w Warszawie jest dość drogi - bilet kosztuje 100 zł). Ostatnio pojawiły się nowe zespoły, o lekko skrzywionej proweniencji, aspirujące do bycia "not straight". Pierwszy z nich to amerykański YACHT (zdjęcie u góry), który wydała właśnie w DFA Records swoją debiutancką płytę.
Dziwna to płyta, pełna sprzecznych dzwięków, trochę disco, a trochę indie, trochę country (sic!) a trochę gospel. Eklektyczny mish-mash zupełnie zwariowanej pary (zobaczcie klip tutaj)
Jeżeli Wam się podobało to pobierzcie muzykę zapisaną w krzywych.

Drugie, równie ciekawe zjawisko, które niedawno się objawiło to zespół MY TOYS LIKE ME (widoczni z boku). Z Frances Noon na wokalu. Płyta "Where we are", którą właśnie wydali po drugim, trzecim przesłuchaniu może silnie uzależnić. I skrzywić psychikę oczywiście. Pobierajcie na własną odpowiedzialność. Ostrzegam jednak, nie odpowiadam za późniejsze komplikacje oraz powikłania. Polecam zwłaszcza wsłuchać się w teksty. Ktoś powiedział, że to "nowe Moloko". Nie lubię takich porównań, ale coś chyba jest na rzeczy. Żeby dobrze zobrazować, to o czym tutaj piszę proponuję zobaczyć klip, który zamieszczam poniżej.
Nadal trzymacie pion? Czy może Was trochę wygięło?


czwartek, 16 lipca 2009

Sling it! Trash it!

Remute uwielbia trashowe klipy. Wiele mu nie potrzeba, żeby zilustrować muzykę którą robi. Przy pierwszej produkcji posłużył się paszczą, zaprezentował swoje doskonale krzywe zęby, a następnie umył je za pomocą szczotki i pasty. W drugiej pomalował sobie brokatem nogi i przyozdobił wspaniale pazury. W trzeciej ograniczył się do worka założonego na głowę i wymachiwał nie upieczonym jeszcze, za to dobrze wyrobionym ciastem. Grand Glam, ostatnia jego płyta nabiera dzięki tym obrazkom mega śmieciowego charakteru. Trash it! Sling it! Fuck it! - chciałoby się powiedzieć. MTV nigdy tego nie pokaże!

Remute - Ouahahaha


Remute - Grand Glam


Remute - Sling it!

wtorek, 14 lipca 2009

Malowanie i wycinanki.

Nadszedł czas na obiecaną relację. Przede wszystkim, na samym początku zaznaczyć muszę, że w Łowiczu było zajebiście! Bardzo mili ludzie, fajny klimat i pozytywne fluidy. Samo miasto też niczego sobie. Festiwal Sztuki Żywej zakończony. Największe brawa należą się Tyberowi, za to, że dał radę utrzymać to wszystko w ryzach i mimo, że urabiał się po pachy, nie stracił ani na moment dobrego humoru. Szacun, Marcin! Z drugiej strony ogromny pozytyw dla artystów, zarówno tych, którzy szybko zrobili to, co mieli zrobić (Impas), jak i tych, którym zeszło trochę dłużej. Mam takie przebitki z nocy i z dnia następnego: Turbos, energia i beatbox, którymi porwał publikę po koncercie/jedyny sponsor wymieniony z imienia i nazwiska i jej 28 urodziny (pozdro Agatka!)/wódka z kompotem wiśniowym i ogórki kiszone na zagrychę/Bambolino na rusztowaniu niczym kot na piecu/Sromów i czterysta rzeźb ruchomych (czad!)

A teraz fototapeta...

























czwartek, 9 lipca 2009

Konfitura z bitów.

Na weekend zostawiam Was z konfiturą z bitów czyli kolekcją remixów Pana Pepe Bradock'a. Muza to wyśmienita, deepowo housowa, lekka i powabna. Pepe Bradock pochodzi z Paryża i zaczynał, a jakże francuskimi house'ami, w tym samym czasie co Alex Gopher, Cassius czy Air. Swoimi własnymi produkcjami jakoś nigdy nie zasłynął, bardziej znany jest z remiksowania innych, co doskonale udowadnia ten zbiór, moim zdaniem jeden z najlepszych ostatnich lat. Pepe remiksuje między innymi Chateau Flight, Iz & Diz, Panash'a, Charles'a Webster'a. Ostatni remix jakiego dokonał niestety nie znalazł się na tym krążku - to mini dziełko popełnione dla Manuela Tura. Znaleźć je możecie jednak w innym moim poście - o tu. A teraz, do głośników zapraszam i żegnam się wylewnie!

Mydło i powidło czyli sztuka żywa w Łowiczu.

Już jutro jedziemy do Łowicza, na Festiwal Sztuki Żywej, gdzie odbędzie się inspirowany łowickim folklorem Graf Jam. Streetart i folklor - jak dla mnie kosmiczne połączenie. Bardzo jestem ciekawy co z tego wyniknie. Streetart w Łowiczu ma się dobrze od lat dzięki takim ludziom jak Tyber - organizator całego przedsięwzięcia, którzy wierzą w potencjał drzemiący w małych miasteczkach. W tym roku ściany przy dworcu PKP malować będą m.i. Jahu, Sepe, Chazme, Foxy, Dadol, Meisal, Szejn, Turbos, Malik, oraz Krik z 3-city, Massmix z Warszawy i Czaplino & Bambolino. Poniżej wklejam zdjęcia kilku prac z zeszłorocznej edycji. Foty z tego, co powstanie w Łowiczu w tym roku zapewne zaprezentuje Wam niebawem. A teraz spadam się pakować i życzę Wam i sobie wyjebanego weekendu. Piontka!












Aaaa, zapomniałbym dodać - fajny plakacik ma ten festiwal, nieprawdaż?

wtorek, 7 lipca 2009

Sunshower.

Trzy bardzo letnie kawałki. Do słuchania kiedy męczą upały, pot występuje na czoło i pić się chce od samego tylko myślenia. Kiedy zamiast plaży jest piaskownica, a zamiast morskiej bryzy klimatyzacja. Kiedy inni jadą na urlop a Ty zostajesz w biurze. Posłuchaj i przenieś się tam, gdzie lato ma sens. Z dala od miejsca, w którym jesteś teraz...






Noze - Meet Me In The Toilet.


Tony Lionni - Sundance.


Ekkohaus - Soulshine.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Opener'a dzień czwarty i ostatni.

W tym roku po raz pierwszy od wielu lat nie byłem na wszystkich koncertach na Openerze. A właściwie byłem tylko na jednym dniu, ostatnim. Mimo tego, a może właśnie dlatego, mam sporo obserwacji związanych z samym festiwalem, jak i z muzyką, która tam wybrzmiała. Nie od dziś wiadomo, że Opener skręcił ostro w stronę rocka. Wszystkie te gwiazdki indie nie robią na mnie żadnego wrażenia, a takie np. Placebo nuży mnie i męczy. Wybrałem zatem niedzielę, bo wydawało mi się, że ze wszystkich tegorocznych propozycji niedziela właśnie jest dniem najciekawszym. Otóż, przyznać muszę, że gdyby nie załamanie pogody, które miało miejsce w sobotę wieczorem, które w konsekwencji spowodowało, że Buraka Som Sistema zagrała w niedzielę, ostatni dzień byłby mdły i nudny. Bo to właśnie BURAKA SOM SISTEMA zagrała według mnie koncert najciekawszy, najbardziej energetyczny, nawiązując wspaniały kontakt z publicznością, która dała się prowadzić jak piesek na smyczy. I wcale nie przeszkadzało, że była 19:30, że świeciło jeszcze słońce i było jasno. Ludzie bawili się wspaniale. I ja również. Portugalski band kuduro to na scenie czyste szaleństwo. Lubię takich wariatów! I cieszę się, że dzięki takiemu dziwnemu zbiegowi okoliczności moglem się bawić przy dźwiękach tej bandy. To był show, proszę Państwa, jakiego już później nikt nie pokazał. Santogold, czy Santigold, jak kto woli, zagrała poprawnie, ale jej wersje koncertowe kawałków niczym nie różniły się od tych na płycie. Fajne chórki, ot co! The Ting Tings porwali publikę, tylu ludzi w namiocie nie widziałem na Openerze nigdy (choć Ci co byli w sobotę, mówią że na Crystal Castles było jeszcze więcej). Ich płyta jest słabiutka, a koncert był dobry, wersje koncertowe dłuższe, niż na płycie, fajny kontakt z ludźmi, to zdecydowanie in plus. Mimo tego wszystkiego, to jednak był i jest miałki POP, bo jak określić zespół, który śpiewa o tym, że "nazywają ją Jane, ale to nie jest jej imię". Przyznać jednak trzeba, że publiczność oszalała całkowicie, widać spragniona była przebojów. Kolejna w line-upie Jazzanova, ciepło i mięciutko, z genialnymi wokalistami Clarą Hill i Paulem Randolphem, dała popis new jazzowego rzemiosła. Nie był to jednak koncert na Openera, lepiej by zabrzmiał na Festiwalu Filmowym, bo to muzyka do tańczenia, ale raczej horyzontalnego. No i na koniec Prodigy, reanimowany trup, bo raczej chciało mi się płakać niż cieszyć. Nic fajnego w tym koncercie dla siebie nie znalazłem i znudzony wyszedłem w połowie. Czy źle zrobiłem? Pewnie nigdy się nie dowiem, ale przypuszczam, że rewolucja już się dokonała, tylko gdzie indziej. Ja chyba po prostu nie lubię odgrzewanych kotletów.

Co do organizacji: piwo skończyło sie o 1 w nocy (skandal!), z Toi Toi'ów się wylewało i chyba w tym roku organizatorzy nie przewidzieli aż takich tłumów. Może w przyszłym roku przygotują się lepiej. I właśnie chyba przez tą frekwencję Opener interesuje mnie coraz mniej, przygniata mnie ta ilość ludzi, ta ilość jedzenia, wypitego piwa, ta maaaaaaaaaaaaaasa. Bo Opener to dzisiaj czysty mainstream, niestety (gdzie te czasy, gdy Underworld grali przy wschodzie słońca na Skwerze w Gdyni, a ja cieszyłem się jak dziecko...)

Odnotować jeszcze muszę dwie sprawy. 1. Koleś w pomarańczowych pumpach, który chodził z kartonem na szyi z napisem "Hug for free" przytulił się tego wieczora tysiące razy. Jeśli tego właśnie pragnął musiał czuć się szczęśliwy:) 2.Przed koncertem Prodigy ktoś z publiczności nadmuchał plastikową lalę z sex shop'u i poruszał nią w rytm muzyki, która właśnie leciała z głośnika, co nie omieszkała zarejestrować kamera. Przy dużych zbliżeniach było naprawdę zabawnie. Obawiam się, że ta lalka sprawiła mi więcej radości, niż samo Prodigy. Chyba sobie taką muszę sprawiać! Piona!

niedziela, 5 lipca 2009

I love this city.

Trochę mnie na blogu nie było. Więc czas na obszerną relację. Byłem w Berlinie, jednym z moich ulubionych miast (do których zaliczam jeszcze Barcelonę i Budapeszt, czyli 3XB). I jak zawsze spędziłem tam cudowne chwile. Przywiozłem mnóstwo inspiracji i wrażeń, odetchnąłem trochę od polskiego klimatu, który ostatnio zaczął mnie męczyć. Nabrałem dystansu do pewnych zdarzeń. Spotkałem fajnych ludzi, słuchałem dobrych minimali (Sascha Funke live!). Cieszyłem się słońcem i wszystkimi miejscami, w które dane mi było dotrzeć. Po mieście poruszałem się amerykańskim, czarnym cruiserem. Wiatr we włosach, poczucie wolności, wiecie o co chodzi... A oto moje ulubione berlińskie miejscówki, które polecam Wam gorąco:

1. HARDWAX Vinyl Shop.







Sklep przy nadrzecznym bulwarze, ukryty głęboko w podwórzu starych kamienic, na trzecim piętrze, w mega surowym klimacie, za to z bardzo dobrze dobraną ofertą czarnych placków. Nie omieszkałem stosownie się zaopatrzyć. Nawiozłem troszkę dobrej muzy, które cieszy me ucho w te gorące, upalne dni...

2. Cafe Wendel na Kreuzbergu. Miejsce zupełnie niesamowite, odkryte przeze mnie po raz pierwszy. Jest to nowa miejscówka, powstała w 2008, czyli zaledwie rok temu. Kawiarnia na parterze starej kamienicy bardzo blisko stacji metra Schlesische Tor. Oddana w ręce lokalnych artystów graffiti, którzy za cel postawili sobie uczynienie z niej "świątyni słowa". Tematem tego miejsca jest "język" pisania jako forma sztuki. Czyli krótko mówiąc typografia. Tak tam wygląda:





A to menu:





3. Der Visionaire na brzegu Szprewy. Klub - nie klub. Na lądzie i na wodzie. Miejsce przecudne, do którego powracać chcę za każdym razem, gdy jestem w Berlinie. W zeszłym roku miałem okazję posłuchać tam Ricardo Villalobosa, tym razem trafiłem na ekipę 4 Dj'ów, z których rozpoznałem tylko Sashę Funke. Znaki charakterystyczne miejsca: ogromna wierzba, która daje cień i schronienie przed upałem w dzień i która pięknie rozprasza światło w nocy. Tak wygląda Der Visionaire w dzień:









A tak w nocy:







4. I ostatnia miejscówka, ale kto wie, czy nie najlepsza. Oficjalnie nie ma jeszcze nazwy. W dzień galeria, gdzie prężnie działają młodzi artyści, w nocy imprezownia jakich mało. Kamienica wypełniona zdarzeniami, niesamowitymi ludźmi, inspiracjami i muzyką. Mieszcząca się przy Oranienburger Tor stara, prawie rozpadająca się budowla została zaadoptowana przez artystów z całego świata. Obok mieszczą się drogie restauracje dla bogatych japiszonów. Takie rzeczy w takim miejscu? Tylko w Berlinie! Spotkać można tu nawiedzonego grafika z Białorusi, który po wypiciu kilku drinków rozdaje swoje prace za darmo, zespół "kwasowych" muzyków - sprzedawców biżuterii i inne podobne "zjawiska". Oto foty:











Na koniec tylko powiem tak, jak w tytule postu: Kocham to miasto! Kocham Berlin!