sobota, 28 maja 2011

Bass Xperimental - DJG

Jeśli jeszcze nie wiecie, co robić dzisiejszej nocy to mam dla Was propozycję nie do odrzucenia. Wbijajcie do Buffetu na majową odsłonę Bass Xperimental, która zapowiada się niezwykle wyjątkowo.
Prosto z San Francisco porcje bassowych dźwięków przywiezie dla Was DJG.

Do tego dodajemy dwóch przedstawicieli U Know Me Records - samego boss'a tejże wytwórni czyli Marcina Grośkiewicza znanego lepiej jako Dj Groh, oraz pochodzącego z Wrocławia EN2AK'a, który zaprezentuje dla Was ekskluzywny liveact, którego zawartość będzie w dużej mierze opierała się o materiał z solowego debiutu dla U KNOW ME RECORDS. Na płycie głównie instrumentalne produkcje, ale nie brakuje też znakomitych gości: Mr.Krime, Monosylabikk, Seb Zillner, Envee, Noah23 i Siny!

Jakby tego było mało tej nocy znajdzie się również coś dla amatorów mocniejszego brzmienia bassowego! W swoim secie zaprezentuje się najbardziej aktywna postać poznańskiej sceny dubstep - MIZ.

BASS XPERIMENTAL ze swojej strony wystawia Rhythm Baboon'a, którego dopiero co wydana przez Cocrete Cut EP'ka "Jambah Bongo Dub" robi ostatnio sporo zamieszania.

DJG - urodzony i wychowany nad zatoką San Francisco, Dean J. Grenier A.K.A DJG zaistniał w świecie dubstepu w 2007 roku wraz z jego pierwszą dwunastką “Shadow Skanking” b/w “Joyful Sound" dla labelu Narco.Hz. Dobrze przyjęty singiel na Rinse Fm oraz wsparcie od takich DJ jak chociażby N-Type uczyniło DJG jednym z czołowych producentów dubstepu za oceanem.

Posiada melodyjny, wypełniony emocjami styl, zachowując jednocześnie napędzający groove i energię. Początki jego twórczości wypełnione były dubem, a ostatnie produkcje podążają głębiej w basową odchłań, zbliżając się do stylistyki techno, jak chociażby “Bunker” b/w “Apophenia” dla labelu Tube10 oraz “Avoid The Noid” b/w “Duality” dla Pushing Red. Obecnie jego produkcje chętnie grają takie tuzy jak: Mary Anne Hobbs, N-Type, Joe Nice, Pinch, Headhunter, LD, Quest, Skream, RSD, 2562, Djunya czy Random Trio.

Jego trzynastoletnie doświadczenie za dekami, dążenie do eksplorowania głębszych dźwięków i "parcie na parkiet" tworzą wspaniałą mieszankę, czyniącą każdy jego set czymś wyjątkowym.

W Gdańsku wystąpi w ramach swej kolejnej europejskiej trasy.

artwork by DICETWICE

ZAPRASZAMY !!!

wtorek, 24 maja 2011

Katowice i Atak Kobiety Olbrzyma.

Pojechałem do Katowic. I było, jak mawia pewien poeta, ślicznie. Przemilczmy dojazd samochodem. Mega korek gdzieś przed Łodzią, próba ominięcia miasta, która zakończyła się w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie przepadłem na jakieś 60 minut szukając wyjazdu na A1. Koszmar. Na szczęście potem było już jednak zdecydowanie lepiej. Zaskoczyły mnie Katowice. Bo zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miasto. Miałem w głowie jakiś dziwny, wykreowany przez stereotypowe wyobrażenia obraz, że będą kominy, kopalnie, górnicze domki z czerwonej cegły, że będzie dym, albo jakiś inny smog, że będzie brudno i generalnie nieciekawie. Z krajobrazu Katowic znałem tak naprawdę jedynie obskurny dworzec, który teraz jest właśnie rozbierany na części pierwsze... Tymczasem prawda o Kato okazała się zupełnie inna. Bo Katowice to miasto inspirujące, zielone, mające dużo do zaoferowania. I choć rzeczywiście rynek mają paskudny, to jest tam kilka miejsc wartych odwiedzenia. Przede wszystkim Jazz Klub Hipnoza, w Centrum Kultury. Miejsce kultowe. W środku bardzo ciemno, klimatycznie, hipnotycznie. Zajebista muza, mega żarcie. Można się zaszyć i przesiadywać godzinami... Następnie ulica Mariacka. Dziś miejsce spotkań młodych. Parę lat temu władze Katowic zamknęły ją dla ruchu samochodowego, obniżyły stawki dla dzierżawców klubów i postawiły wzdłuż całej ulicy czerwone ławki ze stolikami, przy których teraz przesiadują ludzi. Dzięki temu miasto żyje. A miejsc, do których warto wstąpić jest przy Mariackiej conajmniej kilka. Polecam Kato - bar galerię z nietypowym wystrojem wnętrza, całość bowiem, podłogi, ściany, stoliki, ławy a nawet bar wykonane są z... płyty pilśniowej. Miejsce mocno specyficzne, z ciekawą klientelą i bardzo fajnym wyborem krajowych i zagranicznych browarów. Na zjazdy polecam natomiast "Lornetę z meduzą" czyli odpowiednik warszawskich "Zakąsek Przekąsek". Otwarte 24 h, zawsze chętnie przyjmą cię i napoją ciepłą wódką. Za jedyne 4 ziko.

Celem mojej podróży był Festiwal Filmów Kultowych, którego maskotką jest ryjówka, a w szczególności przegląd "Najgorszych Filmów Świata", którego jestem oddanym fanem. Przez korki pod Łodzią nie zdążyłem niestety na wtorkowego "Blaculę", natomiast w środowy wieczór zobaczyłem "Atak Kobiety Olbrzyma", w reżyserii Nathana Jurana, z 1959 roku - film bardzo zły, z fatalnymi efektami "specjalnymi", dzieło pre-feministyczne, w którym to zainfekowana przez Obcych (kosmici wyglądają, co ciekawe, jak gladiatorzy) i zamieniona w olbrzymkę kobieta mści się na swoim niewiernym mężu i jego kochance. Najbardziej zaskakujące jest zakończenie, ale tu fanów złych filmów odsyłam już do samej fabuły. Takiego finału przegapić, wierzcie mi, nie można!

Jest jeszcze jedna historia, którą przywiozłem z Katowic. Historia, która została mi opowiedziana przez organizatorów Festiwalu. To smutna historia. Historia upadku. Jest w Katowicach, przy Plebiscytowej 3, stare, pierwsze w historii Śląska kino - Capitol. Obecnie został po nim nieszczejący budynek, o którego dziejach możecie przeczytać tu. Budynek, który chciało wykupić miasto, ale oczywiście przespało odpowiedni czas. Trwa w nim właśnie remont, a już niedłgo, w pięknych, zabytkowych wnętrzach, w których kiedyś siedzibę miała Orkiestra Polskiego Radia, rozbrzmiewać będzie muzyczna sieczka bo budynek kupił ostatecznie prywatny inwestor, właściciel najwiekszej na Śląsku dyskoteki dla niewybrednej klienteli. Kolejny raz okazuje się, że nie umiemy w Polsce w porę zadbać o to, co najbardziej wartościowe...
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
P.S. Wczoraj zapomniałem jeszcze napisać o tym, że Katowice kandydują na Europejską Stolicę Kultury 2016. Mają fajny, może trochę utopijny koncept. Ale już realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. W kuluarach mówi się, że to jeden z najsilniejszych kandydatów. Ja im mocno kibicuję. Wracam do Katowic w sierpniu, na Festiwal "Tauron Nowa Muzyka", który jakimś dziwnym trafem omijałem dotąd w swoich letnich planach. Teraz, po pozytwnym pierwszym kontakcie z Katowicami, pojadę tam na pewno.

poniedziałek, 9 maja 2011

Utknąć w króliczej norze.

Najpierw tło całej sprawy. Film "Rabbit hole" (polski tytuł : "Między Światami") zobaczyłem w kinie "na czysto". Nie przeczytałem o nim wcześniej nic, żadnej zajawki, recenzji, notki. Wiedziałem tylko tyle, że za rolę w nim Nicole Kidman była nominowana do Oscara. I cieszę się z tego faktu bardzo. Dlaczego? Bo ten, kto zobaczył przed seansem polski zwiastun i poszedł na film tylko dlatego, że trailer mu się podobał, zaciekawił go lub zaintrygował, musiał czuć się po wyjściu z kina oszukany i zdradzony. To, co zafundował nam dystrybutor (Kino-bullshit-Świat!) to masakra w czystej postaci. Żebyście dobrze wiedzieli, o czy mówię, najpierw rzeczony trailer:



Co tu mamy? Wystraszoną kobietę, pusty dom, tajemniczy telefon, flashbacki, krzyki, spotkanie z nieznajomym, rozmowę o tym, czy światy równoległe istnieją, a to wszystko okraszone muzyką, jak z horroru. Tak, bo to prawie horror, napisy informują nas, że "Miedzy światami" zaskakuje jak "Inni" i wzrusza jak "Uwierz w ducha". Nic bardziej mylnego.

Oto oryginalny teaser, w wersji amerykańskiej. Jeśli siedzicie w tym momencie na fotelu, chwycicie się oparcia. Bo różnica może zaboleć.



I teraz słówko do dystrybutora. Czy naprawdę upadliśmy już tak nisko, czy jesteśmy już tak głupi, tak mało kumaci, tak puści, intelektualnie wypruci, że można nam sprzedać tylko to, co już opatrzone, przemielone, przeżarte, po tysiąckroć przetrawione? Czy kameralny dramat o życiu w próźni, po starcie ukochanego dziecka, film o tym, że zanim się się człowiek podniesie, zanim zacznie nowe życie, utyka w przysłowiowej "króliczej norze", trzeba koniecznie sprzedawać jako horror z duchem na pierwszym planie. Come on! Co się dzieje? Czy za chwilę będziemy reklamować nowe dzieło Almodovara jako romans z wątkiem fabularnym przypominającym "Casablancę"? Wiem, że jest źle, że ludzie chodzą do kina tylko na hity, że kino kameralne coraz częściej ogląda się w domu, nie na wielkim ekranie. Ale chciałbym jeszcze przez chwilę pożyć nadzieją, że nie wszystko przepadło, że wciąż ktoś lub coś może nas zaskoczyć, że jesteśmy jeszcze wrażliwi na nowe bodźce, że potrafimy dać się ponieść nowym emocjom. Czy wymagam za wiele? Czy dystrybutor od "kina" przez duże "K" będzie mi nadal wciskał kit, że taki jest "Świat"?

czwartek, 5 maja 2011

Liczenie owiec.

what is that sound /ringing in my ears / the strangest sound / i`ve heard for years and years...

Lamb to dla mnie jeden z tych zespołów, który ukształtował moje spojrzenie na muzykę. Gdy zacząłem odkrywać elektroniczne dźwięki, ich podejście do muzyki odpowiadało mi najbardziej. Mieszanie klasycznego instrumentarium z wpływami modnych wówczas drumów, oparte na strukturze głębokiego bassu, z przejmującym i wybijającym się ponad wszystko czystym i niezwykle mocnym wokalem Louise Rhodes. W roku 1996 pierwsze płyty wydali już Moloko oraz Morcheeba, a Portishead i Massive Attack byli już po wydaniu przełomowych "Dummy" i "Protection". Trip hop grało się wszędzie. I wtedy właśnie Lamb zaprezentował swoją, autorką wersję z charakterystycznymi wątkami, które w ich muzyce można odnaleźć do dziś. Pamiętam swoją ekscytację kiedy trzy lata później, w 1999, w moje ręce trafiła ich druga płyta, "Fear of Fours". Ciemny, lejący się, gęsty od znaczeń muzyczny sos... Ale to już historia.

W 2004 roku, po wydaniu czwartej płyty Lamb ogłosił, że drogi Lou i Andy'ego się rozchodzą. Mieli sobie wówczas postanowić, że dopóki nie będą mieli nic nowego do powiedzenia nie nagrają już wspólnie nowego materiału. Oboje poświęcili się projektom solowym. Jednak w tym roku, niespodziewanie nagrali nową płytę, bez ciśnienia, we własnej, utworzonej w tym celu wytwórni Strata, za pieniądze fanów, którzy zamawiając "pre-order" mogli partycypować w kosztach powstawania nowego albumu.

Jest piąty dzień, piątego miesiąca 2011 roku. W moje ręce trafia piąta płyta Lamb, zatytułowana "5" po prostu. Po siedmiu latach od zawieszenia działalności mam okazje po raz kolejny wsłuchać się w przejmujący wokal Lou. Czy warto było czekać?

Według mnie "5" jest konsekwencją poprzednich płyt zespołu. To bardzo dobry album, nie silący się na zbytnią oryginalność, nie flirtujący z nowymi trendami. To świetnie napisane, mistrzowsko zaśpiewane piosenki z mądrymi tekstami, w które można się wsłuchać, a potem zadumać się nad tym, co zostało przed chwilą zaśpiewane. Zobaczcie, jak powstawała nowa płyta, jaki klimat jej towarzyszył.

Mini-documentary about the making of the new album 5 from lamb-official on Vimeo.



Ten filmik mówi właściwie wszystko. Widać, że ekscytacja, która towarzyszyła Lou i Andy'emu przy produkcji tych utworów, przełożyła się bezpośrednio na nastrój, jaki udało się im uzyskać. Nieprzymuszonej niczym radości, którą można czerpać z kreacji. Oboje porównywali ten stan do tego, jaki udało im się wytworzyć przy pracy nad debiutem. Ten stan przekłada się także na mój odbiór "5". Czuć w niej nieograniczoną wolność i lekkość. Gdy dziś słuchałem płyty na słuchawkach, w tramwaju, parę razy zamknąłem oczy i śmiałem się sam do siebie. Bo było mi dobrze z nową muzyką Lamb, bo dotarła ona we mnie rejonów, do których rzadko coś dociera... "5" to nie jest album rewolucyjny, to prosta kontynuacja tego, do czego Lamb zdążył nas już przyzwyczaić. Być może mój odbiór jest naznaczony sentymentem za tym, co minione, za pewnymi wrażeniami, z którymi muzyka Lamb w mojej głowie łączy się nierozerwalnie. I co z tego? Czy muzykę można izolować? Czy raczej odbierać z całym sztafażem znaczeń, które nadbudowuje nad nią czas i miejsce, w jakiej ją odbieramy... Nieważne. Przestańmy już liczyć owce. Zajmijmy się muzyką.