niedziela, 30 stycznia 2011

Lomosfera.

Stało się. Zajarałem się lomo. Colorsplash, który przywiozłem z Londynu był już ze mną w wielu miejscach i wszędzie wzbudzał zainteresowanie. Kolorowa lampa błyskowa (w 4 wybranych odcieniach) robi całą zabawę. Analogowa zabaweczka daje jeszcze coś. Nigdy nie wiesz jaki będzie efekt. Dowiesz się o tym, dopiero po wywołaniu kliszy, w międzyczasie przeżywając delikatny dreszczyk niepewności. A potem możesz już cieszyć oczy powidokami, jakby flashbackami, bo przecież nie pamietałałeś dokładnie kiedy, komu i po co robiłeś te zdjęcia, szczególnie jeśli zabrałeś aparat z sobą na mocno zakrapianą imprezę:)

Pierwsze (i nie ostatnie na pewno) moje zdjęcia lomo wygladają tak:































piątek, 21 stycznia 2011

Kobiety na skraju.

Pamiętacie "Wstręt" Polańskiego, Carol Ledoux i jej umysł w stanie rozkładu? Pamiętacie duszną atmosferę tego filmu? Hipnotyczne, klaustrofobiczne ujęcia? A widzieliście "Pianistkę" Michaela Haneke? Erikę Kohut i jej sadomasochistyczne obsesje oraz chorą więź z Matką-Tyranem? Lubię oba te filmy, lubię wyraziste postacie skrzywionych kobiet, złamanych wewnętrznie, miotających się i walczących same z sobą...

Nina Sayers. Balerina, w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Yorku. Zostaje poddana próbie. Być może dostanie rolę Królowej Łabędzi, w "The Swan Lake", ale czy będzie w stanie wcielić się w Czarnego Łabędzia? Czy udźwignie ciężar przemiany?

Aronofsky po raz kolejny robi to, co potrafi najlepiej - tworzy dosadne kino, łączy w jednym kotle różne gatunki, miesza je z sobą i wysmaża na koniec wysokokaloryczne danie. Kamera podąża za Niną niemal wszędzie, towarzyszy jej w każdej, nawet najbardziej błahej czynności. Ćwiczenia, ciągłe ćwiczenia, dążenie do perfekcji. Tylko tak można coś osiągnąć. Nina to wie. Ale czy do wszystkiego można dojść samemu nadludzkim wręcz wysiłkiem? Czy gdzieś nie przekroczy się granicy, której przekraczać się już nie powinno? Czy Nina wyrwie się wreszcie z klatki, w której zamknęła ją Matka? Czy opuści swój infantylny, różowy, pełen pluszowych miśków i króliczków pokój? Czy zmierzy się z Sobowtórem?

Carol u Polańskiego, dotknięta "wstrętem", panicznie bojąca się mężczyzn, dryfuje w stronę totalnego obłędu. Erika w "Pianistce" podcina sobie żyletką wargi sromowe, śni o kneblach, sznurach i rozkoszuje się bólem. Podobnie jak Carol dryfuje Nina. "Rozluźnij się" - mówi jej Nauczyciel, "popieść się, pobaw się sobą dziś wieczorem". Giętkie ciało baletnicy kontra spętana normami moralność. Czego boi się balerina? Mężczyzn, seksu, a może braku kontroli, zatracenia? Czemu jej atrybutami w "Czarnym Łabędziu" są pilnik, szminka i nożyczki? Jak blisko Ninie do Eriki?

"Czarny Łabędź" to doświadczenie kina w czystej postaci. Piękno teatralnego spektaklu, momentami wręcz doskonałe zespojenie obrazu z muzyką, świetna praca kamery, wirującej w tańcu, razem z Niną. Dreszczowiec, czarna baśń i horror łączą się z sobą, tworząc rewelacyjne widowisko. Im bliżej finału, tym robi się duszniej, mroczniej. Ostatnie sceny pokazują jak daleką drogę przeszła anorektyczna Natalie Portman. Jak wiele wysiłku musiało ją kosztować zmierzenie się z tą rolą. Rolą na miarę Oscara?
"Czarny Łabędź" to film dosadny i mocny, trzymający w napięciu, niepokojący, do obejrzenia kilkukrotnie, bo najlepsze smaczki nie są widoczne od razu, a refleksja nie przychodzi natychmiast. Film totalny?


Carol Ledoux, Erika Kohut, Nina Sayers. Trzy siostry. Trzy oblicza szaleństwa. Czy odważysz się zmierzyć z nimi wszystkimi?

sobota, 15 stycznia 2011

Londyńskie pranie.

Londyn wyprał mnie po raz kolejny. Tym razem jednak wyjeżdżam z niego bardziej "clean" niż "dirty". Zaczyna mi się ta londyńska układanka łączyć w głowie, zaczyna z wielu, porozrzucanych dotąd elementów powstawać obraz niesamowitego miasta. Nie twierdzę, że całkowicie zmieniłem moje o Londynie zdanie. Jednak w stosunku do tego, jak oceniałem go jeszcze rok temu, nastąpił w mojej ocenie naprawdę spory progres. Dlaczego?
Na pewno duże znaczenie ma lokacja, która stała się naszym punktem odniesienia. Tym razem mieszkaliśmy na Barbicanie, niedaleko Old Street, a więc w starej, zadbanej, oldschoolowej "wersji" Londynu. Mieliśmy też więcej czasu na poznanie smaków miasta, nie trzeba było aż tak się spieszyć. To zwolnienie tempa spowodowało zapewne, że widziałem mniej rzeczy i zjawisk, niż przy pierwszym pobycie, ale mogłem się im przyjrzeć za to bardzo dokładnie. Z tych obserwacji wyłonił mi się obraz multikulturowego tygla, jakiś współczesny Babilon, gdzie spokojnie, w rytmie odmierzanym przez odjeżdżające w krótkich odstępach czasu składy metra, egzystują obok siebie ludzie różnych nacji, wyznań, wywodzący się z różnych środowisk, ale akceptujący siebie i swoją odrębność. Czasami, siedząc w metrze, obserwując ludzi, miałem wrażenie, że oto mam przed sobą niemal cały przekrój ras, ze wszystkimi typami rysów twarzy, wszystkimi możliwymi przekonaniami, posługujący się różnymi, znanymi mi, bądź nie, kodami komunikacyjnymi. Czerpałem więc z tego tygla ile się tylko da. Odbierałem miasto wszystkimi dostępnymi mi zmysłami. Zachwycałem się kolorami. Zielonym guacamole w budzie u Meksykanina na Camden Town, elektrycznym niebieskim na butach w jednym ze sklepików ze sneakersami na Soho, czerwienią starej, winylowej płyty Closera, której w Polsce na pewno bym nie kupił, ostrym różem czytnika do kart kredytowych w sklepiku przy Old Street, turkusowym odcieniem światła na wieży nieczynnego już, przekształconego w halę koncertową kościoła Św. Łukasza, czy całym spektrum świetlnych barw, zmieniających kolor z minuty na minutę, na ścianie jednego z wieżowców w City, który okazał się być kliniką chorób oczu dla dzieci (autorami projektu są Penoyre & Prasad). Zachwycałem się zapachami. Kolendry w burito, królewskiego ginu z tonikiem, wypitego o 3 nad ranem, świeżo kupionych i odpakowanych z folii książek z Waterstone's, gdzie przepadliśmy na ponad dwie godziny, czy zapomnianym już trochę waniliowym aromatem Dr.Peppera. Zachwycałem się wreszcie smakami. Jagnięciny od Tajczyka w sosie z czerwonej cebuli, z prażonymi orzechami nerkowca, maślanymi ciasteczkami Walkersa, Fostersa z kija, zapiekanej pietruszki w tradycyjnym English Roost Dinner, czy piekącym jak diabli Chilli Con Carne. Mix smaków, zapachów, wrażeń i powidoków. Tyle na razie jest w mojej głowie. A jak wywołam klisze, to będą jeszcze zdjęcia z aparatu lomo, zwanego colorsplash, gdzie można samemu ustawiać sobie kolor lampy błyskowej. I jest jeszcze postanowienie, że wrócę tam po raz trzeci i myślę, że stanie się to jeszcze w tym roku. Bo jeszcze mam mało wrażeń. Bo wciąż jeszcze czuję Londynu niedosyt.

Ostatnia kwestia. Autorem pierwszego zdjęcia, jest Kasia Sawicka, która towarzyszyła nam dzielnie w podróży, zżyła się bardzo z ekipą i z pasją podchodziła do każdego wyzwania. Sprawdźcie jej foty tutaj, bo jest co oglądać. Nie ma tam jeszcze ujęć z naszego londyńskiego tripu, ale przypuszczam, że niebawem na pewno się ukażą.