czwartek, 28 stycznia 2010

There is love in you.

Czy Kieran Hebden mógł choć przez chwilę przypuszczać, że słuchanie jego nowej płyty, w zaśnieżonej i skutej lodem Polandii w styczniu roku 2010, będzie miało dobroczynny wpływ na ludzi? Że znacznie ograniczy stany depresyjne, że podniesie temperaturę i rozświetli szarobury, nisko zawieszony pułap ciężkich, śniegowych chmur? Wątpię... Pewnie chciał nagrać po prostu dobrą płytę. I udało mu się. "There is love in you" nie zawiodła moich nadziei. Co więcej, sprawiła, że chciałem słuchać tylko jej, w kółko i bez przerw. Lubię sobie wyobrażać, że ta płyta jest jak słodycze, podjadane ukradkiem z szuflady w dzieciństwie. Doskonale wiesz, że będą słodkie, ale zdajesz sobie również sprawę, że za zjedzenie wszystkiego czeka Cię kara. Mimo wszystko wchodzisz w to na całego, nie bojąc się o konsekwencje. Nowy Four Tet hipnotyzuje totalnie, uzależnia, wciąga bez reszty. "There is love in you" to czysta elektronika, misternie utkana z mikrodźwięków, z elementami dziwnych, kobiecych lub syrenich nawet wokaliz ("Sing"). Nie bez powodu wspomniałem wyżej o smakach dzieciństwa. Są na tej płycie dźwięki, które nieodparcie się z dzieciństwem kojarzą. Trudno je tutaj dokładnie opisać. Może to pozytywka ("Angel Echoes"). Może dzwonki lub grzechotki. Może senność, radość, pewna naiwność. A wszystko to zawieszone w gęstym, ciągnącym się jak karmel muzycznym syropie. Jeśli ktoś spodziewał się fajerwerków będzie się czuł rozczarowany. "There is love in you" jest prosta, jeśli prostą można określić muzykę organiczną, podstawową, elementarną, która stanowi zaledwie szkielet do całej nadbudowy bogatego, four tet'owego świata. Świata, który ja, przyznaję się przed Wami, przemierzam bardzo często z nieskrywaną, lekko perwersyjną wręcz, przyjemnością...

piątek, 22 stycznia 2010

Klocki Lego.

Co można zrobić z klockami Lego? Ano, można wiele. Np. jak Zbigniew Libera potraktować je jako tworzywo i stworzyć dzieło, które zaszokuje, ale też da do myślenia.







Lego może też posłużyć jako zupełnie inne źródło inspiracji. Można z klocków odtworzyć okładki swoich ulubionych płyt muzycznych:







Jeśli chcecie zobaczyć więcej, po prostu kliknijcie tutaj.

czwartek, 21 stycznia 2010

Intergalactic Planetary.

Cytat w tytule posta, wiadomo, z Beastie Boys. Ale dziś będzie o Birdy Nam Nam, czyli znowu o Francuzach. Zachwyciłem się bowiem ich klipem do "The Parachute Ending". To niesamowita, cartooonowa intergalaktyczna przygoda, inspirowana komiksami i kreskówkami z lat 80, muzycznie mocno zbliżona do stylistyki Daft Punk'a, Justice czy ekipy Ed Bangers. Reżyserem tego mini-dziełka jest znakomity grafik i ilustrator, Steve Scott. Birdy Nam Nam to "jungle for the new generation"!

BIRDY NAM NAM - THE PARACHUTE ENDING from Steve Scott on Vimeo.

środa, 20 stycznia 2010

Mixed Up Music for Mixed Up People.

Dawno już nosiłem się z zamiarem napisania o tej płycie. Przywiozłem ją z któregoś wypadu do stolicy. Została zakupiona w SIDEONE, chyba przez wzgląd na okładkę. Czasem zdarza mi się tym kluczem wybierać płyty i zazwyczaj są to trafne wybory. Tak tez stało się tym razem. Ten LP to taki mój mały skarb. Lubię go sobie puszczać w szczególnych momentach i może też dla tego tak długo nic o nim nie pisałem. Bo nie chciałem się tą muzą dzielić z kimkolwiek. Tak, jestem zaborczy. I co z tego? Czasem lepiej jest, jak pewne dźwięki zostają w małym, elitarnym gronie, nie wypływają szerzej, bo wtedy tracą cały swój urok. Ale co mi tam... Być może niektórzy z Was tego Pana znają, większość pewnie nie. Ali Gibbs alias NEBRASKA, mało znany brytyjski producent, który zachwycił mnie kompletnie wydaną w 2008 roku płytą "Mixed Up Music for Mixed Up People". Wprawdzie odkryłem ją dopiero rok później, ale czas akurat nie ma tu żadnego znaczenia, bo to dźwieki ponadczasowe, uniwersalne i idealnie "na mnie" skrojone. "Mixed up Music for Mixed up People" to cudowny album, który mógłbym określić słowami "retro film house". To muzyka deepowa, z elementami disco, house, funk, jazz a nawet broken beat. Ale przede wszystkim to muzyka z duszą (soulful, my brothers:), mocno filmowa, która przy słuchaniu generuje w głowach dziwne obrazy (sprawdzone, polecam!). Nebraska to znakomity melanż wszystkiego, co dobre. Jeśli jeszcze nie znacie Ali Gibbs'a to zapodaję Wam jego wypieszczone dziecko w całości. Oto "Mixed Up Music for Mixed Up People". Polecam słuchać przed snem. Zajebiste sny gwarantowane!

A jeśli ktoś nie wierzy w moje słowa, niech przed zassaniem całości w ramach "próby ognia" skonsumuje najpierw to:

WCK albo Młodzieżowa Kapela Punk-Rockowa.

Młodość ma swoje prawa, ma swoje niezapomniane obrazy, obrasta w mity i legendy. Chyba każdy ma taką historię, którą sobie wypolerował, wyczyścił z wszelkiech zabrudzeń, przefiltrował, żeby zachować w pamięci jej czysty i nieskalany zapis. Historię z wczesnej młodości, kiedy wszystko było wolno. Ja taką mam. Ma taką również Jacek Borcuch, który swoim filmem "Wszystko, co kocham" bardzo ładnie pokazał naturę wspomnień. Troszkę polukrowana i wyidealizowana historia Janka, który zakłada kapelę punk-rockową tuż przed wybuchem stanu wojennego i jego dziewczyny, Basi, zagranej rewelacyjnie przez Olgę Frycz. Ale ten lukier i ten idealizm ja Borcuchowi natychmiast wybaczam. I wcale mnie ten film nie zmęczył, wręcz przeciwnie, oczarował. "Wszystko, co kocham" dzieje się na Helu i okolicach. To miejsca, w których się urodziłem i wychowałem. Mam do nich wielki sentyment. Taki sentyment ma też pewnie Borcuch, co widać w filmie bardzo wyraźnie. Zdjęcia Michała Englerta, pełne światła, jasne, tchną optymizmem, tak rzadko spotykanym w kinie polskim, a już szczególnie w filmach, w ktorych pojawia się wątek historyczny. Tutaj historia dzieje się gdzieś obok, ma niezaprzeczalny wpływ na życie bohaterów, ale to nie ona decyduje o dramaturgii przekazu. Ważniejsza od stanu wojennego, od manifestacji, protestów i strajków jest zwykła codzienność i to, co z sobą niesie. Wieczorne oglądanie Dziennika Tv. Zakupy na kartki. Oraz to, co nierozerwalnie wiąże się z młodością. Muzyka, wino, popalanie papierosów, eskapady z kumplami, znienawidzona szkoła czy seksowna sąsiadka, której należy podglądać z ukrycia i z którą można przeżyć swoją inicjację seksualną. Wreszcie w polskim filmie dostajemy świeże, nieopatrzone twarze (bardzo dobry Mateusz Kościukiewicz w roli głównej). Naturalne, niewymuszone dialogi. Dobrze skonstruowane, pełnokrwiste postacie drugoplanowe, jak chociażby ojciec Janka, zagrany rewelacyjnie przez Andrzeja Chyrę. Jest w "WCK" coś z filmów skandynawskich, czeskich może nawet. Jakiś taki pozytywny klimat, autentyczność, szczerość. A może to po prostu dobrze skonstruowana fabuła... Sam nie wiem. Pewne jest, że dawno już na polskim filmie nie czułem się tak dobrze. Jak małolat, jak szczeniak, jak gówniarz. Czyli fajnie, nie?

niedziela, 17 stycznia 2010

Diabeł w pannie Jones.

Rok 1973: Gerard Damiano, reżyser słynnego Głębokiego gardła, zachęcony sukcesem swojego poprzedniego filmu, wprowadza do kin, Devil in Miss Jones, gdzie główną rolę zagrała jedna z najbardziej znanych i rozpoznawanych aktorek filmów porno, Georgina Spelvin. Film pokazywany, tak jak Głębokie gardło w szerokiej dystrybucji nie osiągnął jednak wówczas dużego sukcesu. Dziś uważany jest za dzieło kultowe i zupełnie wyjątkowe. Damiano wprowadził do Devil in Miss Jones wątki psychologiczne, rozbudował postaci, a fabułę oparł na niewiarygodnym koncepcie. Główna bohaterka, Justine Jones, czysta i bezgrzeszna, już na samym początku filmu popełnia samobójstwo, ponieważ nie ma ochoty wieść dłużej nudnej i pustej egzystencji. Diabeł, przed którym Justine staje pozwala jej wrócić na Ziemię, ale pod warunkiem, że musi ona zasłużyć sobie na Piekło. Tak więc Justina będzie odtąd nużać się w grzechu i znajdować upodobanie w wyuzdanym seksie...

Dziś: Massive Attack, po prawie 40 latach wracają do tych niemal zapomnianych czasów, z początku lat 70-siątych, kiedy to film pornograficzny miał jeszcze ambicje stania się czymś więcej. Kiedy, co dla nas dzisiaj niepojęte, filmy, takie jak Głębokie gardło można było oglądać w kinach. Swój najnowszy klip do "Paradise Circus" Massive Attack oparli na fragmentach Devil in Miss Jones, a w ramy video wpletli również wypowiedzi samej Georginy Spelvin, która dziś liczy sobie 73 wiosny. Powstało coś wyjątkowego. Spowiedź starzejącej się aktorki filmów pornograficznych, która wspomina swoje lata świetności miesza się z fragmentami granej przez nią życiowej roli. Rozpoznajemy te same rysy twarzy, ale w głowach kołacze nam się myśl: "jak ta starsza, sympatyczna Pani mogła byc kiedyś gwiazdą porno?". Gdzieś między poszczególnymi scenami, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że oto oglądamy obraz przemijania, transformacji, którą przechodzi każdy z nas. Od młodości, pełni sił witalnych, do starości i upadku. A jednak jest w tym klipie coś optymistycznego. Kiedy Georgina mówi: "God help me, I love the camera!" zdajemy sobie sprawę, że ta kobieta przez całe swoje życie robiła dokładnie to, co chciała, to, co sprawiało jej największą przyjemność, co przyprawiało ją o dreszcze. Klip do "Paradise Circus" jest bardzo dobrym wstępem do nowej płyty Massive Attack, zwiastunem, który być może ma pokazać klimat całości...

[edit]: Video do "Paradise Circus" zniknęło z sieci tak szybko, jak się pojawiło. Obecnie można je oglądać jedynie tu.

piątek, 15 stycznia 2010

Parnassus - wyobraźnia zakleszczona.

"Imagianrium of Doctor Parnassus". To był jeden z tych tegorocznych filmów, na które czekałem. Poszedłem zatem do kina z wypiekami na twarzy. Wyszedłem rozczarowany. Pomyślałem, a może trzeba poczekać. Może czegoś się jeszcze tu doszukam, może tak na szybko oceniać nie można. Odczekałem zatem trzy dni i nic. Bo ten film jest trochę jak wielkanocna wydmuszka, efektowna z wierzchu, a w środku jakby pusta. Owszem, w warstwie wizualnej piękna, choć nie porywająca. Kto się spodziewał "obrazków jak po kwasie" będzie zadowolony, kto chciałby czegoś jeszcze może się poczuć rozczarowany. Gilliam miewał już lepsze kawałki. W "Parnassusie" świat wyobraźni, który pokazuje widzom, jest co prawda dopracowany, ale co z tego, skoro pozostawia obojętnym. Film skonstruowany jest na wielokrotnie już stosowanym motywie zaprzedania duszy diabłu. Ciekawie pokazana jest postać Mr. Nicka, czyli Diabła właśnie, granego przez Toma Waitsa, który w tej roli sprawdził się znakomicie. Aktorstwo zresztą w tym filmie jest zdecydowanie "in plus". Pomysł, że po śmierci Heatha Ledgera, w graną przez niego postać wcielają się trzej inni aktorzy jest ciekawy i film tylko na tym zyskuje. Co z tego, skoro kuleje warstwa fabularna i w filmie mało się dzieje! Czyżby wyobraźnia Gilliama weszła właśnie w stadium kryzysu, a może już uwiądu starczego? Oby nie. Bo przecież takie filmy jak "Przygody barona Munchausena", "12 małp", "Brazil", "Fisher King", "Kraina Traw" rozwalały mnie zupełnie. Dla wielbicieli Gilliama "Parnassus" pozstanie zaledwie namiastką tego, co mogłoby powstać, gdyby jego wyobraźnia nie zakleszczyła się między oczekiwaniami wielbicieli, a oczekiwaniami masowej widowni. Mam wrażenie bowiem, że to film pełen kompromisów, wyważonych rozwiązań, mało porywających konceptów. Średni po prostu, letni. Dlatego zamiast skupiać się na "Parnassusie" wracam do "Krainy Traw", gdzie wyobraźnia Gilliama zdecydowanie lata wysoko. Film, w którym Gilliam pozwolił sobie na niesamowite harce, przełamał pewne granice, zatracił się w swojej wizji. Film niedoceniony przez masową widownię, zlekceważony, zapomniany, a dla mnie wybitny.

czwartek, 14 stycznia 2010

Lisboa - ekipa.

Miało byc słów kilka o ekipie, a więc żeby stało się zadość. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ludzie, z którymi spędziłem te kilka styczniowych dni w Lizbonie byli niesamowici, bardzo kreatywni, mocno ześwirowani, wyrzucający z siebie pokłady dobrej karmy i pozytywnej energii, która krążyła gdzieś między nami, uderzała nam do głów, czasem tak mocno, że człowiek bez zażycia czegokolwiek czuł się, jak na speedzie. Wrzucam poniżej kilka fot, prezentujących różne stany "umysłowe" ekipy. Obrazy powiedzą więcej niż słowa, a więc bez wdawania się w szczegóły...

Ekipa pracująca:





Ekipa grająca (praca inaczej):







Usta pełne żwiru (czyli ekipa świętująca sukces, zdecydowanie po pracy):



A tutaj przykład kreacji częsci ekipy. Hallo Fashion Tv!

Jedenaście.

Polecam Wam bardzo dobrego junoucasta numer 11, stworzonego przez mojego serdecznego zioma Mr.Deekeeda. Czy jedenastka może być szczęśliwa? Według słownika symboli ta liczba oznacza nadmiar, wybryk, przekroczenie dozwolonych granic, przesadę, przepych, grzech; także zmianę i odnowę. Rok 2010 dla Deekeeda i kolektywu Beat Bandith rozpoczyna się wspaniale. Najpierw zajebisty Jonoucast, którego posłuchać można tu a w najbliższy piątek, czyli 15 stycznia, pojedynek Beat Bandith vs. Junoumi w Obiekcie Znalezionym, w Warszawie. Na beaty walczyć będą dwa uznane, zaprzyjaźnione z sobą soundsystemy. Po jednej stronie Groh, Buszkers, Jonkpa i Link. Po drugiej Simc!, Deekeed i Nastee. Jestem pewien, że kto przyjdzie nie pożałuje. Przekroczenie granic, wybryk, grzech, nadmiar dobrych dźwięków? Wszystko to w cenie. Kibicuję obu ekipom. Niech przekroczą same siebie!


BeatBandith:
Grupa producentów, dj'i, zaangażowana w promowanie świeżych trendów w ambitnej muzyce klubowej. W swoich tętniących klubową energią setach próbują zawrzeć swoje fascynacje nowymi gatunkami elektroniki jak i oldskoolowymi brzmieniami z przed kilku dekad. By uzyskać naprawdę eklektyczny efekt nie zawahają się łączyć ze sobą: disco, clash, minimal, deep, techouse, dubstep, breaks, bangers, bass, bailefunk. Od ponad roku odpowiedzialni są za cykl imprez BeatBandith Assault! w sopockiej Papryce. W ramach tego cyklu w tym roku gościli już znakomitego Dj Vadima związanego z wytwórnią Ninja Tune. Impreza cieszy się nie zmienną popularnością oraz posiada grupę stałych bywalców otwartych na nowe doznania muzyczne.

JuNouMi Crew:
Kolektyw skupiający DJ-ów, producentów, wydawców i grafików, założony w 2004 r. Członkowie związani są z kilkoma niezależnymi wytwórniami płytowymi, specjalizującymi się wydawaniu płyt winylowych: hip-hopowej JuNouMi Records, house’owej Fuente Records i funkowej Funky Mamas and Papas Recordings.

wtorek, 12 stycznia 2010

Lisboa w zimie.

Miałem to szczęście w środku zimy wyjechać do Lizbony, gdzie ludzie czytają książki na Miradouros, gdzie można grzać się w styczniowym słońcu i choć temperatura nie przekracza 12 C, to jakoś tak człowiekowi na duszy cieplej. Był to mój drugi pobyt w tym mieście, po którym tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że Lizbona to miasto wyjątkowe. Trochę wycofane, zapomniane, ale też magiczne, soczyste, pełne kolorów, intensywne. Może właśnie ta gra sprzeczności sprawia, że Lizbona jest dla mnie aż tak atrakcyjna. Z jednej strony kolorowe Bairro Alto i Principe Real z wąskimi uliczkami, street artem, fajnymi sklepami. Z drugiej Alfama, chyląca się ku upadkowi, zniszczona, z klimatycznymi knajpkami, prowadzonymi przez rdzennych Portugalczyków lub napływowych imigrantów z byłych kolonii. Tak się składa, że Lizbona, jak wszystko, powoli się zmienia. Kiedy byliśmy tam półtora roku temu, Bairro Alto było brudne, pełne ciekawych prac, które dziś już nie istnieją bo zostały zamalowane. Street art przeniósł się bardziej w kierunku Principe Real, samo Bairro Alto staje sie bardziej "exclusive", wciąż dla młodych, jednak zdecydowanie bardziej dla bogatych. Jak grzyby po deszczu wyrastają sklepy modnych marek, takich jak WESC, Skunkfunk, Onitsuka, czy Carhartt. Street artu wciąż jest sporo. Choćby na Amoreiras, lizbońskim "hall of fame". Poniżej wrzucam trochę obrazków, sfotografowanych przeze mnie na trasach, które pokonaliśmy na piechotę.

Bairro Alto. Dirty Cop (część projektu "Lisbon Safari" z kwietnia i maja 2009):





Bairro Alto. Dolk.





Chiado. Wspólny projekt Ram'a, Vhils'a i Mar'a.







Principe Real. DotMasters.







Amoreiras. Hall of fame.









I jako ostatni Riam, który malował ten obrazek przy mojej cichej obecności. Pstrykałem sobie zdjęcia, troche zmarzłem , a na koniec mocno się zdziwiłem. Dlaczego? Gdy się dobrze przyjrzycie, będziecie wiedzieć dlaczego.



W następnym poście wrzucę trochę fot ludzi. Ekipa, z którą spędzilem ten czas w Lizbonie zasługuje bowiem na osobnego komenta.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Chromeo Vs. Tesla Boy.

Latem 2010 ma się ukazać nowy album Chromeo, na którym ma się też znaleźć ich ostatni szlagier "Night by night".



Również w 2010 ma mieć premierę płyta, pochodzących z Rosji chłopaków z Tesla Boy. Epka "Tesla Boy", która ukazała się w 2009, narobiła sporo zamieszania i zaostrzyła apetyty na więcej. Panowie poruszają się po terenie, na którym Chromeo od lat radzą sobie doskonale, czyli szeroko pojętego electro i synth popu z bardzo wyraźnymi wpływami lat 80. Do kawałka "Electric Lady" Tesla Boy zrealizowali teledysk. Ciekawie słucha się tego w zestawieniu z Chromeo. Czyżby Davidowi 1 i P-Thuggowi rosła silna konkurencja?

niedziela, 3 stycznia 2010

Samotność w hrabstwie Essex.

Drugi z dzisiejszych postów będzie o powieści graficznej, którą właśnie skończyłem czytać. I jestem nią absolutnie oczarowany. "Opowieści z hrabstwa Essex", kanadyjczyka Jeffa Lemiere, wciągneły mnie w swój świat bezgranicznie i do końca. Świetnie narysowana i doskonale opowiedziana historia kilkoro bohaterów z fikcyjnego hrabstwa Essex nie pozostwia obojętnym. To opowieść o samotności, o poszukiwaniu własnych korzeni, o tożsamości. To grube tomisko (510 stron) składa się z trzech głównych części, oraz kilku dodatków dokumentujących prace nad całością. Część pierwsza zatytułowna "Opowieści z farmy" opowiada historię chłopca, zafascynowanego komiksami i wychowującego go wujka. Chłopiec, po śmierci matki zamyka się w sobie, zakłada maskę i płaszcz superbohatera, a świat realny intersuje go tylko wówczas, gdy może kupić sobie w pobliskim sklepie nowy komiks. I właśnie w owym sklepie, Lester poznaje nowego przyjaciela, którego losy poznamy trochę później. Druga część, "Opowieści o duchach" stanowi trzon tej opowieści. Poznajemy w niej dwóch braci, bardzo ze sobą zżytch, których los poprowadzi krętą drogą, których poróźni pewne zdarzenie i spowoduje, że nie będą się do siebie odzywać przez wiele lat (inspiracją dla braci byli ponoć bohaterowie "Prostej historii" Davida Lyncha). W tej części dostajemy liczne retrospekcje, historia opowiadana jest na kliku poziomach, dzięki czemu mamy okazje dokładnie poznać bohaterów i motywacje kierujące ich postępowaniem. Trzecia, ostatnia część opowiada historię pewnej pielęgniarki, która łączy i domyka losy wszystkich bohaterów. We wszystkich historiach uczestniczy jeszcze jedna postać, kruk, któremu Lumiere wyznaczył szczególną rolę. Jaką? Warto sięgnąć po tą opowieść by przekonać się samemu. "Opowieści z hrabstwa Essex" prowadzone są niezwykle subtelnie. Momentami rozczulają a czasem wprawiają w osłupienie. Od tego komiksu naprawdę trudno się oderwać. Czasami wraca się do poprzednich części, żeby sprawdzić, czy dobrze kojarzy się fakty, bo ważne są tu pojedyncze słowa czy pojedyńcze gesty bohaterów. I z nich zbudowana jest ta misterna konstrukcja hrabstwa Essex, do którego chciałbym jeszcze kiedyś powrócić. Hrabstwa, w którym króluje samotność. Rozumiana jednak nie jako kara, raczej samotność z wyboru, samotność, z którą trzeba umieć się pogodzić...

Tony Manero.

Dla niektórych magiczna granica, dla mnie nic nie znacząca, sztucznie rozbuchana data. Ale stało się. Ni z tąd ni z owąd, mamy 2010. Ponieważ trochę można było w tym roku po Sylwestrze poleniuchować, bo po piątkowym Nowym Roku nastał jeszcza całkiem przyjemny weekend to postanowiłem nadrobić zaleglości i zamieścić dziś aż dwa posty. Pierwszy będzie o filmie, który obejrzałem wczoraj w telewizji, bo jak się okazuje można jeszcze na srebrnym ekranie upolować coś znaczącego. Po wszystkich świątecznych syfach w stylu "Historia niezwykłego Elfa", czy "Fred Clouse, brat Świętego Mikołaja", to była naprawdę wyjątkowa przyjemność. A można było jej doznać za sprawą kanału "Ale kino!" i brazylijsko-chillijskiego filmu "Tony Manero". Tytuł dla wielbicieli kina jest dobrze znany, to imię i nazwisko bohatera "Gorączki sobotniej nocy". Bohaterem "Tonego Manero" jest zaś Raul, chillijski, starzejący się tancerz, z podrzędnego baru, który za wszelką cenę stara się być, jak grany przez Johna Travoltę kultowy bohater. Właściwie od początku filmu zostajemy wrzuceni w głąb ciekawej histori. Mamy rok 1978 w Chille, w polityce twardą ręką rządzi Pinochet, w kraju organizowane są nagonki na jego przeciwników politycznych, w kinach wyświetlana jest "Gorączka Sobotniej Nocy", Raul stroni od polityki, filmu z Travoltą jednak nie przegapi ani razu. Utożsamienie się Raula z Tonym od pierwszych scen filmu jest bardzo wyraźne. Raul nie zawaha się przed niczym, by być jak Tony, by stać się najlepszym tancerzem, sobowtórem, bożyszczem. Czy może się to udać w wyniszczonym dyktaturą kraju, w którym rządzą przemoc i bieda? Film jest mocny, momentami drastyczny, ujęcia brudne i rozdygotane. Dialogi skromne i zdawkowe. Raul jest zasklepiony w sobie, małomówmy, surowy, nieokiełznany, apodyktyczny i chorobliwie precyzyjny. Świetna rola Alfreda Castro. Ten film bardzo przypominał mi inny, też hiszpańskojęzyczny, ale nie brazylijski, a meksykański dramat "Parque Via", który obejrzałem na Festwalu Era Nowe Horyzonty 2009. Podobny typ bohatera, podobny sposób radzenia sobie z rzeczywistością, podobny, niebanalny finał. Dobrze, że Latynosi oprócz wenuzuelskich telenowel, z całą ich nadekspresją i bezsensowną gadaniną, potrafią wyprodukować tak ciekawe, kameralne, ale wstrząsające historie. Szkoda tylko, że można je oglądać tylko na festiwalach lub w niszowych kanałach tematycznych...