Czytałem ostatnio wywiad z Krzysztofem Vargą w jakiejś starej "Machinie", w którym zachwycał się on serialem "Lost". Czekał z niecierpliowścią na sezon 6, bo jak twierdził, straszliwie się tym serialem zajarał. Ja swego czasu zresztą też. Varga mówił dalej, że "Lost" jest ważnym dziełem w kulturze, bo łączy w sobie różne odmiany filmów i mieli wszystko w jednym kotle. Jednak to, co w serialu najlepsze, i tu się z Vargą zgodzić muszę, to niesamowite kreacje bohaterów, które zachwycają bardziej, niż wszystkie inne serialowe fajerwerki, w tym zjawiska cudaczne, dziwne i paranormalne. Jestem już dawno po szóstym sezonie i po długo wyczekiwanym zakończeniu, które wcale mnie nie powaliło na kolana, a raczej rozczarowało. Puenta "Lost" była bowiem cienka, jak barszcz. Bohaterowie w końcówce zachowywali się conajmniej dziwnie, ale nie ma sensu teraz tego roztrząsać. "Lost" i tak zostaną pewnie przez niektóre media okrzyknięte kultowym serialem pokolenia, co na wielu, w tym również na mnie, nie zrobi żadnego wrażenia.
Po co piszę o "Zagubionych" właśnie teraz? Bo przypomniał mi się ten serial, gdy poszedłem w zeszłym tygodniu do kina, a dokładniej przypomniał mi się po seansie nowego filmu Christophera Nolana - "Incepcja". Mam trochę z tym filmem tak, jak z rzeczonym serialem. Niby mi się wszystko podoba, bo jest dość dobra fabuła (choć momentami grubymi nićmi szyta). Jest filmowy labirynt, po którym niejeden widz poruszać się będzie z przyjemnością, są ciekawie zagrane role, doskonali aktorzy drugoplanowi, świetna, monumentalna, ale nie przyciężka muza, znakomite efekty, słowem "Incepcja" to naprawdę dobry film rozrywkowy. A jednak oczekiwałem czegoś więcej. Bo taka tematyka, podróż w snach po to, by zaszczepić w psychice człowieka pewną ideę, która może potem całkowicie zmienić jego życie, mogła być naprawdę ciekawiej rozwinięta. Ba, mogła być niesamowita, przerażająca. Przecież schodzenie w coraz niższe warstwy snu, te które obrazują wypierane na jawie myśli i zdarzenia, mogło być filmowym majstersztykiem, gdyby Nolanowi nie zabrakło trochę odwagi. Powstał film dobry, ale letni, a mógł być niebanalny, niepowtrzalny, bo w Hollywood rzadko robi się filmy, które prawie w całości dzieją się w świecie snu. Dlatego w "Incepcji", tak jak i w "Lost", najmocniejsi pozostają bohaterowie, szczególnie ci drugoplanowi, jak żona Dom'a, grana w filmie przez re-we-la-cy-jną Marion Cotilliard (!), czy bardzo ciekawa postać architekt snów grana przez świetnie zapowiadającą się Eillen Page. Zarówno finał "Lost", jak i finał "Incepcji" pozostawił mnie z pytaniem, po co było ciągnąć akcję tak długo, aż do "tego" momentu, po co było tak nakręcać spiralę zdarzeń? Dlatego może czasami lepiej nic nie oczekiwać, bo przecież dzisiaj w post-popkulturze przemielone zostało już wszystko i naprawdę rzadko można widza czymś niesamowitym zaskoczyć. Ani "Incepcja", ani finał "Lost" nie wywiązali się z tego zadania. Jest dobrze - można powiedzieć - a miało być tak pięknie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz