sobota, 15 stycznia 2011

Londyńskie pranie.

Londyn wyprał mnie po raz kolejny. Tym razem jednak wyjeżdżam z niego bardziej "clean" niż "dirty". Zaczyna mi się ta londyńska układanka łączyć w głowie, zaczyna z wielu, porozrzucanych dotąd elementów powstawać obraz niesamowitego miasta. Nie twierdzę, że całkowicie zmieniłem moje o Londynie zdanie. Jednak w stosunku do tego, jak oceniałem go jeszcze rok temu, nastąpił w mojej ocenie naprawdę spory progres. Dlaczego?
Na pewno duże znaczenie ma lokacja, która stała się naszym punktem odniesienia. Tym razem mieszkaliśmy na Barbicanie, niedaleko Old Street, a więc w starej, zadbanej, oldschoolowej "wersji" Londynu. Mieliśmy też więcej czasu na poznanie smaków miasta, nie trzeba było aż tak się spieszyć. To zwolnienie tempa spowodowało zapewne, że widziałem mniej rzeczy i zjawisk, niż przy pierwszym pobycie, ale mogłem się im przyjrzeć za to bardzo dokładnie. Z tych obserwacji wyłonił mi się obraz multikulturowego tygla, jakiś współczesny Babilon, gdzie spokojnie, w rytmie odmierzanym przez odjeżdżające w krótkich odstępach czasu składy metra, egzystują obok siebie ludzie różnych nacji, wyznań, wywodzący się z różnych środowisk, ale akceptujący siebie i swoją odrębność. Czasami, siedząc w metrze, obserwując ludzi, miałem wrażenie, że oto mam przed sobą niemal cały przekrój ras, ze wszystkimi typami rysów twarzy, wszystkimi możliwymi przekonaniami, posługujący się różnymi, znanymi mi, bądź nie, kodami komunikacyjnymi. Czerpałem więc z tego tygla ile się tylko da. Odbierałem miasto wszystkimi dostępnymi mi zmysłami. Zachwycałem się kolorami. Zielonym guacamole w budzie u Meksykanina na Camden Town, elektrycznym niebieskim na butach w jednym ze sklepików ze sneakersami na Soho, czerwienią starej, winylowej płyty Closera, której w Polsce na pewno bym nie kupił, ostrym różem czytnika do kart kredytowych w sklepiku przy Old Street, turkusowym odcieniem światła na wieży nieczynnego już, przekształconego w halę koncertową kościoła Św. Łukasza, czy całym spektrum świetlnych barw, zmieniających kolor z minuty na minutę, na ścianie jednego z wieżowców w City, który okazał się być kliniką chorób oczu dla dzieci (autorami projektu są Penoyre & Prasad). Zachwycałem się zapachami. Kolendry w burito, królewskiego ginu z tonikiem, wypitego o 3 nad ranem, świeżo kupionych i odpakowanych z folii książek z Waterstone's, gdzie przepadliśmy na ponad dwie godziny, czy zapomnianym już trochę waniliowym aromatem Dr.Peppera. Zachwycałem się wreszcie smakami. Jagnięciny od Tajczyka w sosie z czerwonej cebuli, z prażonymi orzechami nerkowca, maślanymi ciasteczkami Walkersa, Fostersa z kija, zapiekanej pietruszki w tradycyjnym English Roost Dinner, czy piekącym jak diabli Chilli Con Carne. Mix smaków, zapachów, wrażeń i powidoków. Tyle na razie jest w mojej głowie. A jak wywołam klisze, to będą jeszcze zdjęcia z aparatu lomo, zwanego colorsplash, gdzie można samemu ustawiać sobie kolor lampy błyskowej. I jest jeszcze postanowienie, że wrócę tam po raz trzeci i myślę, że stanie się to jeszcze w tym roku. Bo jeszcze mam mało wrażeń. Bo wciąż jeszcze czuję Londynu niedosyt.

Ostatnia kwestia. Autorem pierwszego zdjęcia, jest Kasia Sawicka, która towarzyszyła nam dzielnie w podróży, zżyła się bardzo z ekipą i z pasją podchodziła do każdego wyzwania. Sprawdźcie jej foty tutaj, bo jest co oglądać. Nie ma tam jeszcze ujęć z naszego londyńskiego tripu, ale przypuszczam, że niebawem na pewno się ukażą.

2 komentarze: