piątek, 31 grudnia 2010

Summa summarum 2010: albumy.

Ostatniego dnia roku - ostatnie podsumowanie. Albumy 2010. Najbardziej lubię słuchać muzyki zamkniętej w pewne całości, traktować ją jako opowieści, z początkiem, środkiem i końcem. Dlatego też jako dwunastu moich, tegorocznych wspaniałych wybrałem płyty, które opowiedziały mi jakąś historię, zabrały mnie w swój świat, pozostawiając obojętnym, na to, co na zewnątrz. Muzycznie będzie różnie, bo też gatunki nie mają to specjalnego znaczenia. Liczy się na pewno element zaskoczenia, który bardzo w muzyce lubię, a z wybranych dwunastu muzyków, prawie każdy mnie w ubiegłym roku zaskoczył swoją kreatywnością. Nie bez znaczenia jest również fakt, że oprócz samych dźwięków, prawie wszystkie tegoroczne płyty, o których będę pisał, zostały bardzo ładnie wydane. Niektóre z nich są, jak książki. Można delektować się ich treścią, ale też szatą graficzną. Odkąd kupuję płyty na wosku, ten element graficzny nabrał dla mnie dodatkowego znaczenia. Słowo "album" pasuje do płyty winylowej idelanie. Rozkłada się, pachnie drukarnią, zaprasza do bogatego wnętrza. A potem już tylko dźwięki...




12. Mark Ronson & The Business Intl - "Record Collection". Ten album jest jak kolekcja ulubionych płyt. Czerpie garściami z różnych konceptów, ale żadnego nie traktuje na serio. Ronson puszcza do nas oko, bawi się dźwiękami. Zaprasza wokalistów z zeszłych epok, którzy doskonale odnajdują się w napisanych przez niego piosenkach. To świetnie wyprodukowana popowa płyta, która uprzyjemniła mi niejeden dzień.



11. Trentemoller - Into The Great Wide Yonder. Muzyka jak z zagubionego filmu Davida Lyncha, połączona ze skandynawską wrażliwością. Album gęsty, brudny, sugestywny. Do wielokrotnego wsłuchiwania się. Trentemoller szarpie, burzy, tęskni. Rozbudza wyobraźnię. Romantyczna groza. Horror i bajka na dobranoc.



10. Onra - Long Distance. Wielkomiejski new funk. Płyta poszatkowana, rozbuchana, eklektyczna. Może trochę za długa, zbyt zdobna i bogata. Ale za to w którymkolwiek momencie ją sobie zapuścisz, możesz być pewien, że odgadniesz z kim masz do czynienia. A to za sprawą futurystycznego funku, który miesza się to w doskonałych proporcjach z wpływami 80'. Co tu dużo gadać, fajny, solidny album po prostu.



9.Shit Robot - From The Cradle to The Rave. Ponieważ od kołyski tupać nóżką w rytm fajnych dźwięków lubię, oto płyta, przy której tańczyło mi się w tym roku najlepiej. Synth pop, house i electro zmieszane w doskonałych proporcjach. Świetni goście na mikrofonach. "I found love in the discoteque!"



8. Darkstar - North. Największe zaskoczenie. Lodowata, smutna płyta. Pianino, skrzypce, smyki. Gdzieś tylko w tle postdubstepowe, szeleszczące lub zrytmizowane beaty. I rozmarzony wokal Jamesa Buttery'ego. W taką depresję lubię popadać czasem...



7. Mount Kimbie - Crooks & Lovers. Udała się ta płyta chłopakom. Wielu moich nie zaznajomionych z dubstepem, ale wyczulonych na dobre dźwięki znajomych łyka ją w całości bez opamiętania. Rytm, szum, melodie przywołujące echa wczesnego Portishead. Dawno nie słyszana pomysłowość i świeżość brzmienia. I tylko 35 minut, pozostawiające lekki niedosyt...



6. Scuba - Traingulation. Dubstep - nie dubstep?. Wtręty z minimalu, techno, UK house, czy UK funky... Po prostu godzinna porcja bardzo dobrej, szaro-czarnej muzyki. Płyta, której wciąż mi mało i do której będę z pewnością często powracał.



5. John Roberts - Glass Eight. Jedyna w pełni housowa płyta w tym zestawieniu. House innowacyjny, a jednocześnie rozkochany w Chicago i Detroit. Deepowa, kosmiczna, melancholijna. Cała zanurzona w analogowych szumach, zlepach i ciągach. Piękna.



4. Pantha Du Prince - Black Noise. Czarny hałas zwiastujący nadejście kataklizmu. Płyta pełna dzwonków, ambientowych pasaży, barokowych ozdobników. Koronkowa, delikatna muzyka, która wciąż wymyka się definicjom.



3. Four Tet - There is love in you. Mistrz Hebden znowu zachwyca. Eteryczny album, trudny do zdefiniowania. Podbity pulsującym rytmem jednak. Nie nużący. Opowiadający dla każdego inną historię.



2. Caribou - Swim. Trochę lat 60-siątych, piosenkowe inspiracje, mnóstwo, rozsianych po utworach pomysłów. Hipnotyczny mikro pop utkany z wielu poszatkowanych sampli, zatopionych w sosie z delikatnych beatów. Posmodensistyczna opowieść dla znudzonych życiem mieszczuchów.




1. Matthew Dear - Black City. Czarne miasto podlane czarnym sosem. Spójna, oniryczna, surrealistyczna, kafkowska płyta. Zanurzona w oparach absurdu. Niejednoznaczna. Krzywe zwierciadło poprzednich dokonań Dear'a. Trafiona w samo sedno.

1 komentarz: