Muzyka: Martyn, Video: Roman Gieling. I tak oto dostajemy jeden z lepszych klipów ostatnich miesięcy...
piątek, 27 sierpnia 2010
piątek, 20 sierpnia 2010
AUDIO raport.
No jakże ja bym mógł o AUDIO nic nie napisać? Już mnie znajomi zrugali, że w tamtym roku taki elaborat, a teraz nic, ani słowa jednego? Trochę sie zapóźniłem z tym opisem, to prawda, ale tyle mam teraz na głowie. Tyle się dzieje przecież, za chwilę jakieś strasznie ważne rzeczy dziać się będą, i będziemy tańczyć wszyscy i tańczyć do białego rana, chłopaki będą brudzić mankiety a dziewczyny obcasy łamać. Tymczasem jednak wciąż wracam do tych paru dni w Płocku, a jest, wierzcie mi, do czego. Nie będę jednak opisywać, co było fajne, co mniej fajne, co mnie powaliło, a co zasmuciło. Bo jak co roku, coś podobało mi się bardziej, a coś mniej i to jest kwestia gustu. Tyle w temacie. Będę pisał raczej o klimacie muzycznego święta, o kolorowych ludziach na cudownych uliczkach Płocka, o atmosferze, która zdarza się tylko tam. O ekipie, z którą jeździmy na AUDIORIVER co roku, o ludziach, bez których cała ta impreza straciła by swój sens, o rozmowach nad ranem, przy dolatujących z CIRKUS TENT bitach, o mieszkaniu u sióstr zakonnych, o palcu św. Klary, którego trzeba pocałować jeśli chce się u sióstr pokój wynająć; o powrotach bladym świtem, o przesiadywaniu w pokojach i śmianiu się do rozpuku z tak zbereźnych i obrzydliwych żartów, że gdyby któraś z sióstr podsłuchała pod drzwiami, to padła by zapewne na posadzkę jak kłoda. Może napisałbym też o spacerze, po nieprzespanej nocy, kiedy spalenie blanta powoduje przyśpieszone bicie serca, a trzydziestostopniowy upał staje się nagle czterdziestostopniowy lub o pikniku pod naczepą, jedynym miejscu, gdzie można znaleźć jeszcze cień, o miejscach na trawie specjalnie dla nas zarezerwowanych, bo to piknik był dla ludzi wyjątkowych, wybranych, dla VIPów:) Może napisałbym też o skarpie, na której można tańczyć w trochę niewygodnej pozycji, od której to następnego dnia bolą cię całe łydki i o człowieku z żółwiem ninja na plecach, który gibał się przy toi toi'u aż do momentu, kiedy to wyszła z niego dziewczyna, zdjęła człowiekowi żółwia z pleców i do swojej piersi przytuliła. Może nawet napisałbym o spotkaniach z dawno nie widzianymi twarzami, o szukaniu innych znajomych wśród roztańczonego tłumu. A może o znakomitym nagłośnieniu, dzięki któremu masz ciągle ciarki na plecach. Albo o tym, że ciągle z Tobą jest Ona, czasem się przytuli, czasem pogłaszcze, czasem weźmie za rękę, a potem tańczy gdzieś w pobliżu i się uśmiecha, a Ty wiesz co ten uśmiech znaczy, że to dobrze, że znowu, po raz enty jesteśmy tu razem, z tymi samymi mordami, i że musimy tu być również za rok, bo to nasze miejsce, nasza muzyka, i wreszcie, nasz ulubiony festiwal:) Może i bym o tym wszystkim napisał, gdybym miał czas, ale zamiast tego wkleję filmik o audioriver, nakręcony przez jedną z ekip, która miała swoją siedzibę na Rynku Niezależnym. Dobrego odbioru życzę!
AR from BELLE TETTE on Vimeo.
czwartek, 19 sierpnia 2010
wtorek, 17 sierpnia 2010
Gdy się nie wysypiam mam szczurzą twarz...
Kim Nowak, nowy projekt Fisza ma taką piosenkę "Szczur", w której Fisz śpiewa mniej więcej tak:
"Gdy się nie wysypiam mam szczurzą twarz/ Niebo jest czarne, nie ma na nim gwiazd/ W poduszkach chowam chmury zamiast piór/ Kina i apteki wpadają mi do ust/ I chodzę przez sen, pracuje przez sen/ Setki kilometrów robię kiedy śpię/ Biegnę po dachach, przechodzę przez drzwi/ Dziwne historie dzieją się gdy śpisz..."
Parę dni temu ukazał się nowy album Matthew Dear'a, na którym można znaleźć taki tekst:
"I'm...I'm a monkey
Frozen in my monkey dream
It's time...time to monkey
Lost in our monkey sleep"
Kiedy usłyszałem całość po raz pierwszy, płyta wydała mi się co najmniej dziwna. Możliwe, że spodziewałem się wesołej "Asa Breed", a może po prostu nie wiedziałem, czego się spodziewać... Pierwsze wrażenie wzrokowe, czarna okładka, z czarną, rozmazaną, niczym senna zjawa twarzą Dear'a podsuwa już pierwsze skojarzenia. Potem tytuł: "Black City". Sam Matthew mówi tak:
"(Black City is) a darkly playful sound-world that envelops the listener like the arms of a malevolent lover"
Słucham drugi i trzeci raz i chyba zaczyna działać. Coś magnetycznego wciąga w ten czarny, smolisty świat. To nie jest prosta płyta, oj nie. Niby znowu synth-pop, niby znowu ten dear'owy dziwny, pokręcony pop, z tak trudnym do opisania, tak trudnym do podrobienia wokalem. Ale chcę znowu do tego pokręconego świata wracać - to świat jak ze snów, tu chyba kryje się klucz do całości. Czasem jak z koszmaru, dudniący w rytm walącego serca, by za chwilę zwolnić, jakby się ugrzęzło w błocie. Akcja zwalnia lub zatrzymuje się za chwilę. Ciągnące się w nieskończoność karmelowe cukierki... I potem jakaś bajka, ale bez kolorów, bo to świat bez logiki, bez zasad, urzekający dziwactwem, świecący odbitym światłem księżyca...
Tak sobie myślę o tej płycie, takie mi, gdy jej słucham, przychodzą do głowy obrazy. To może być "czarny koń" wśród tegorocznych albumów, bo nabiera wyraźnych kształtów dopiero gdy się go lepiej pozna. Przy pierwszym kontakcie może nawet niektórych odstraszyć... Nie ukrywam, że takie płyty lubię najbardziej. Rozciągnięte w niejednorodnej muzycznej przestrzeni, nasuwające niejednoznaczne, różnorodne skojarzenia... A takie jest "Black City" - miasto snów, w którym biega się po dachach, przechodzi się przez drzwi. W którym pokonuje się tysiące kilometrów, żeby dotrzeć do celu. Miasto-sen, w którym można ugrzęznąć, w którym można się zagubić. A gdy już się przebudzisz, czujesz się niewyspany, i znów masz "szczurzą twarz/ niebo jest czarne/ i nie ma na nim gwiazd".
Matthew Dear - Little People (Black City) by zar
"Gdy się nie wysypiam mam szczurzą twarz/ Niebo jest czarne, nie ma na nim gwiazd/ W poduszkach chowam chmury zamiast piór/ Kina i apteki wpadają mi do ust/ I chodzę przez sen, pracuje przez sen/ Setki kilometrów robię kiedy śpię/ Biegnę po dachach, przechodzę przez drzwi/ Dziwne historie dzieją się gdy śpisz..."
Parę dni temu ukazał się nowy album Matthew Dear'a, na którym można znaleźć taki tekst:
"I'm...I'm a monkey
Frozen in my monkey dream
It's time...time to monkey
Lost in our monkey sleep"
Kiedy usłyszałem całość po raz pierwszy, płyta wydała mi się co najmniej dziwna. Możliwe, że spodziewałem się wesołej "Asa Breed", a może po prostu nie wiedziałem, czego się spodziewać... Pierwsze wrażenie wzrokowe, czarna okładka, z czarną, rozmazaną, niczym senna zjawa twarzą Dear'a podsuwa już pierwsze skojarzenia. Potem tytuł: "Black City". Sam Matthew mówi tak:
"(Black City is) a darkly playful sound-world that envelops the listener like the arms of a malevolent lover"
Słucham drugi i trzeci raz i chyba zaczyna działać. Coś magnetycznego wciąga w ten czarny, smolisty świat. To nie jest prosta płyta, oj nie. Niby znowu synth-pop, niby znowu ten dear'owy dziwny, pokręcony pop, z tak trudnym do opisania, tak trudnym do podrobienia wokalem. Ale chcę znowu do tego pokręconego świata wracać - to świat jak ze snów, tu chyba kryje się klucz do całości. Czasem jak z koszmaru, dudniący w rytm walącego serca, by za chwilę zwolnić, jakby się ugrzęzło w błocie. Akcja zwalnia lub zatrzymuje się za chwilę. Ciągnące się w nieskończoność karmelowe cukierki... I potem jakaś bajka, ale bez kolorów, bo to świat bez logiki, bez zasad, urzekający dziwactwem, świecący odbitym światłem księżyca...
Tak sobie myślę o tej płycie, takie mi, gdy jej słucham, przychodzą do głowy obrazy. To może być "czarny koń" wśród tegorocznych albumów, bo nabiera wyraźnych kształtów dopiero gdy się go lepiej pozna. Przy pierwszym kontakcie może nawet niektórych odstraszyć... Nie ukrywam, że takie płyty lubię najbardziej. Rozciągnięte w niejednorodnej muzycznej przestrzeni, nasuwające niejednoznaczne, różnorodne skojarzenia... A takie jest "Black City" - miasto snów, w którym biega się po dachach, przechodzi się przez drzwi. W którym pokonuje się tysiące kilometrów, żeby dotrzeć do celu. Miasto-sen, w którym można ugrzęznąć, w którym można się zagubić. A gdy już się przebudzisz, czujesz się niewyspany, i znów masz "szczurzą twarz/ niebo jest czarne/ i nie ma na nim gwiazd".
Matthew Dear - Little People (Black City) by zar
czwartek, 5 sierpnia 2010
Zagubieni w snach.
Czytałem ostatnio wywiad z Krzysztofem Vargą w jakiejś starej "Machinie", w którym zachwycał się on serialem "Lost". Czekał z niecierpliowścią na sezon 6, bo jak twierdził, straszliwie się tym serialem zajarał. Ja swego czasu zresztą też. Varga mówił dalej, że "Lost" jest ważnym dziełem w kulturze, bo łączy w sobie różne odmiany filmów i mieli wszystko w jednym kotle. Jednak to, co w serialu najlepsze, i tu się z Vargą zgodzić muszę, to niesamowite kreacje bohaterów, które zachwycają bardziej, niż wszystkie inne serialowe fajerwerki, w tym zjawiska cudaczne, dziwne i paranormalne. Jestem już dawno po szóstym sezonie i po długo wyczekiwanym zakończeniu, które wcale mnie nie powaliło na kolana, a raczej rozczarowało. Puenta "Lost" była bowiem cienka, jak barszcz. Bohaterowie w końcówce zachowywali się conajmniej dziwnie, ale nie ma sensu teraz tego roztrząsać. "Lost" i tak zostaną pewnie przez niektóre media okrzyknięte kultowym serialem pokolenia, co na wielu, w tym również na mnie, nie zrobi żadnego wrażenia.
Po co piszę o "Zagubionych" właśnie teraz? Bo przypomniał mi się ten serial, gdy poszedłem w zeszłym tygodniu do kina, a dokładniej przypomniał mi się po seansie nowego filmu Christophera Nolana - "Incepcja". Mam trochę z tym filmem tak, jak z rzeczonym serialem. Niby mi się wszystko podoba, bo jest dość dobra fabuła (choć momentami grubymi nićmi szyta). Jest filmowy labirynt, po którym niejeden widz poruszać się będzie z przyjemnością, są ciekawie zagrane role, doskonali aktorzy drugoplanowi, świetna, monumentalna, ale nie przyciężka muza, znakomite efekty, słowem "Incepcja" to naprawdę dobry film rozrywkowy. A jednak oczekiwałem czegoś więcej. Bo taka tematyka, podróż w snach po to, by zaszczepić w psychice człowieka pewną ideę, która może potem całkowicie zmienić jego życie, mogła być naprawdę ciekawiej rozwinięta. Ba, mogła być niesamowita, przerażająca. Przecież schodzenie w coraz niższe warstwy snu, te które obrazują wypierane na jawie myśli i zdarzenia, mogło być filmowym majstersztykiem, gdyby Nolanowi nie zabrakło trochę odwagi. Powstał film dobry, ale letni, a mógł być niebanalny, niepowtrzalny, bo w Hollywood rzadko robi się filmy, które prawie w całości dzieją się w świecie snu. Dlatego w "Incepcji", tak jak i w "Lost", najmocniejsi pozostają bohaterowie, szczególnie ci drugoplanowi, jak żona Dom'a, grana w filmie przez re-we-la-cy-jną Marion Cotilliard (!), czy bardzo ciekawa postać architekt snów grana przez świetnie zapowiadającą się Eillen Page. Zarówno finał "Lost", jak i finał "Incepcji" pozostawił mnie z pytaniem, po co było ciągnąć akcję tak długo, aż do "tego" momentu, po co było tak nakręcać spiralę zdarzeń? Dlatego może czasami lepiej nic nie oczekiwać, bo przecież dzisiaj w post-popkulturze przemielone zostało już wszystko i naprawdę rzadko można widza czymś niesamowitym zaskoczyć. Ani "Incepcja", ani finał "Lost" nie wywiązali się z tego zadania. Jest dobrze - można powiedzieć - a miało być tak pięknie...
Po co piszę o "Zagubionych" właśnie teraz? Bo przypomniał mi się ten serial, gdy poszedłem w zeszłym tygodniu do kina, a dokładniej przypomniał mi się po seansie nowego filmu Christophera Nolana - "Incepcja". Mam trochę z tym filmem tak, jak z rzeczonym serialem. Niby mi się wszystko podoba, bo jest dość dobra fabuła (choć momentami grubymi nićmi szyta). Jest filmowy labirynt, po którym niejeden widz poruszać się będzie z przyjemnością, są ciekawie zagrane role, doskonali aktorzy drugoplanowi, świetna, monumentalna, ale nie przyciężka muza, znakomite efekty, słowem "Incepcja" to naprawdę dobry film rozrywkowy. A jednak oczekiwałem czegoś więcej. Bo taka tematyka, podróż w snach po to, by zaszczepić w psychice człowieka pewną ideę, która może potem całkowicie zmienić jego życie, mogła być naprawdę ciekawiej rozwinięta. Ba, mogła być niesamowita, przerażająca. Przecież schodzenie w coraz niższe warstwy snu, te które obrazują wypierane na jawie myśli i zdarzenia, mogło być filmowym majstersztykiem, gdyby Nolanowi nie zabrakło trochę odwagi. Powstał film dobry, ale letni, a mógł być niebanalny, niepowtrzalny, bo w Hollywood rzadko robi się filmy, które prawie w całości dzieją się w świecie snu. Dlatego w "Incepcji", tak jak i w "Lost", najmocniejsi pozostają bohaterowie, szczególnie ci drugoplanowi, jak żona Dom'a, grana w filmie przez re-we-la-cy-jną Marion Cotilliard (!), czy bardzo ciekawa postać architekt snów grana przez świetnie zapowiadającą się Eillen Page. Zarówno finał "Lost", jak i finał "Incepcji" pozostawił mnie z pytaniem, po co było ciągnąć akcję tak długo, aż do "tego" momentu, po co było tak nakręcać spiralę zdarzeń? Dlatego może czasami lepiej nic nie oczekiwać, bo przecież dzisiaj w post-popkulturze przemielone zostało już wszystko i naprawdę rzadko można widza czymś niesamowitym zaskoczyć. Ani "Incepcja", ani finał "Lost" nie wywiązali się z tego zadania. Jest dobrze - można powiedzieć - a miało być tak pięknie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)