niedziela, 20 lutego 2011

Przestrzeń to jedyny dźwięk, jaki możesz zobaczyć...

Charles Baudelaire: "Wielka rozkosz dla prawdziwego flâneura i rozmiłowanego obserwatora: zamieszkać w mnogości, falowaniu, ruchu, w tym, co umyka, co jest nieskończone. Być poza domem, a przecież czuć się wszędzie u siebie; widzieć świat, być w środku świata i w ukryciu zarazem..."

Do napisania czegokolwiek o albumie Nicolasa Jaara "Space Is Only Noise" zbierałem się bardzo długo i nawet teraz nie jestem jeszcze pewien, czy to już odpowiednia pora, by pochwycić tą muzykę w słowa. Ale nie dowiem się tego, dopóki nie spróbuję... Nicolas Jaar znany był mi od dawna, zarówno w wersji bardziej tanecznej, z wielu doskonałych remiksów, jakie zrobił dla innych artystów, jak i z tej melancholijnej, głównie z EPek dla Circus Company. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że "Space Is Only Noise" to album, jakiego się po nim spodziewałem...
Wrażenia po pierwszym odsłuchu? Konsternacja i zdziwienie. Mimo, iż Jaar ma dopiero 21 lat, czuć, że to muzyka bardzo dojrzała i przemyślana, że żadne dźwięki nie są przypadkowe. A jednak od razu mnie ten album nie porwał... Potrzebowałem wielu przesłuchań, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Gdy słucham go teraz, dociera do mnie, że opiera się on na pewnym koncepcie, wywodzącym się ze sztuki...

Kluczem do rozwikłania zagadki jest tu słowo "przestrzeń". Pierwsze dżwięki, jakie słyszymy w "Space Is Only Noise" to szum morza i głos mężczyzny, mówiącego po francusku. Po chwili ustępuje on miejsca cyfrowym trzaskom, mieszającym się z dźwiękami pianina. To swoiste "intro", être (po francusku "być") przechodzi płynnie w drugi utwór "Colomb". Zaczynamy zatem "być" w wygenerowanej przez Jaara przestrzeni, zanurzamy się w niej. "Colomb" przypomina wczesne dokonania Air, znowu zatem idziemy tropem dokonań Francuzów. Ale za chwilę okaże się, że żadna dokładna lokacja nie jest nam potrzebna, żeby móc "dryfować" w jaarowskiej przestrzeni dźwięków. Bo oprócz francuskich nawiązań znajdziemy tu również inne. Modern blues, wschodnią ornamentykę, postrockową melancholię, jazzową nudę, czy triphopowy smutek. Wszystko łączy jedna przestrzeń, zgrabnie rozpięta między Chile (tu Jaar się urodził, stąd pochodzi też Ricardo Villalobos, autor albumu "Alcachofa", z którego Nicolas pożyczył metodę eksperymentowania z wokalem), Niemcami, (tam mieszka obecnie w Berlinie) a Francją, z której czerpie najważniejsze inspiracje. To "przestrzeń surrealistyczna", odważny koncept, którego autorem jest architekt Bernard Tschumi. Wymyślił on nowy rodzaj miejsca, w którego skład wchodzą wszystkie znane nam już lokalizacje, nakryte nowym "dachem". To przestrzeń zdarzeń, nie obiektów. W przypadku albumu Jaara, który stanowi zamkniętą całość (utworów z tej płyty nie ma sensu słuchać w oderwaniu od pozostałych) muzyka to "miejsce" składające się ze wszystkich znanych wcześniej inspiracji, w którym dochodzi do nieprzewidywalnych połączeń. Miejsce, które sprzyja wszystkim formom wędrowania. Poruszanie się po nim przypomina trochę pewną XIX-wieczną paryską modę, spacerowania po ulicach z żółwiem na smyczy. Ta dźwiękowa przestrzeń posiada strukturę labiryntu, zakładającą błądzenie, a więc Nicolas czasem błądzi, do czego przyznaje się w wywiadach. Nie wszystkie tropy wydają się doskonałe, ale jak się ma 21 lat, to można ciągle próbować. Na doskonałość przyjdzie jeszcze pora. Żeby wygenerować taką przestrzeń trzeba niebywałej odwagi, której Jaarowi nie brakuje. Zmierzyć się z tak wieloma inspiracjami, wrzucić je wszystkie do jednego albumu i nie polec w tej walce? Ciężkie, a jednak jak się okazuje możliwe do wykonania zadanie...

"Space Is Only Noise"
to bardzo dobry albym, tworzący niezwykły klimat. Już do mnie leci na czarnym placku, dzięki Wojtkowi z Sideone, który zarezerwował dla mnie ostatni dostępny egzemplarz. Cieszę się bardzo. Bo przestrzeń to jedyny dżwięk, jaki mogę w tej chwili oglądać.

środa, 9 lutego 2011

Wycieczka w próżnię.

Co można powiedzieć o filmie, którego napisy początkowe wyglądają tak:



No więc można powiedzieć, że tak samo jak z tymi napisami będzie z całym filmem. Żeby była jasność. Mówimy o "Enter the Void", nowym obrazie Gaspara Noe.

Proszę Państwa, już dawno moje oczy nie widziały takich rzeczy! Przez pierwsze 45 minut dostajemy ostrą jazdę, bez jakichkolwiek hamulców. Nie liczcie na to, że będzie lekko, czysto i banalnie. O nie, tak nie będzie na pewno.

Głównym bohaterem filmu jest Oscar, diler narkotyków. Akcja osadzona jest w Tokio. Wszystko dzieje się głównie nocą, a widz zostaje wrzucony w głowę Oscara, który raczej się nie oszczędza. Mamy zatem okazję przeżyć razem z nim mocne narkotyczne stany, których w kinie jeszcze chyba nikt, tak jak Noe nie zwizualizował. Poruszamy się więc razem z Oscarem po brudnych uliczkach Tokio, wchodzimy do obskurnych klubów, gdzie pot i sperma aż kapią ze ścian, poznajemy jego siostrę, tancerkę w jednym z takich miejsc, palimy z nim wreszcie jakiś dziwny stuff, zwany DMT, a potem wędrujemy po meandrach jego zupełnie odmienionego umysłu, w którym zamiast rzeczywistych obiektów, widzimy tylko zmieniające się i przechodzące jedne w drugie fraktale.

Oczywiście jest to wędrówka po równi pochyłej. Zdajemy sobie sprawę, że cała ta wycieczka nie będzie miała happy endu. Na samym początku zresztą Noe sugeruje widzowi, do czego można będzie jego film odnosić. Otóż Oscar czyta pożyczoną od przyjaciela "Tybetańską Księgę Umarłych", kiedy więc zostaje postrzelony przy próbie dostarczenia narkotyków kumplowi, następuje totalna zmiana perspektywy. Kamera wychodzi z ciała Oscara, zostawia go na zakrwawionej podłodze i wciela się w "ducha", czy jakkolwiek nazwiemy to coś, czym staje się Oscar po śmierci.

Nie przypadła mi do gustu ta prosta wykładnia, jakoby Oscar miał w drugiej części filmu przechodzić pewien proces, nazwijmy to "dojrzewania" ducha, w którym musiałby realizować daną wcześniej siostrze obietnicę, że nie zostawi jej nawet po śmierci i będzie zawsze nad nią czuwał. Nie przekonał mnie cały ten szafaż buddyjski, wędrówka duszy w przestrzeni i w czasie, jako oczyszczenie z naleciałości doczesnego życia. Zostawiając jednak całą tą otoczkę, muszę niestety stwierdzić, że druga połowa filmu była strasznie nudna. Mimo zabiegów, w których reżyser chce nam pokazać świat z innej, niż ta do której przywykliśmy perspektywy, cała historia wlecze się niemożebnie i nic z niej tak naprawdę nie wynika.

Film był, jak dla mnie zdecydowanie za długi. Oglądanie "Enter the Void" było jak droga na wyboistą i stromą górę, ciężkie i mozolne. To film dla wytrwałych. Trzeba się nastawić na odbiór potężnej dawki wizualnych, trudnych czasem do zniesienia bodźców. Świdrująca kamera, brudne kadry, transowa muzyka, podprogowe, migoczące światła. Ciężko się po seansie otrząsnąć. A jednak mimo wszystko, moim zdaniem warto się z "Enter The Void" zmierzyć, bo mało jest już dziś reżyserów, którzy serwują nam w swoich filmach, tak osobisty, odręczny wręcz charakter pisma. Mało tak odważnych i bezkompromisowych twórców, którzy za nic mają sobie przyzwyczajenia widzów. Jeśli się zatem zdecydujesz na tę wycieczkę w próżnię, weź przed seansem głęboki oddech i nie pal wczesniej DMT, proszę!

wtorek, 8 lutego 2011

Prywatka na mojej chacie.

Dziś zabiorę Was na prywatkę. Jak do każdego wyjścia, tak i do tego trzeba się porządnie przygotować. Potrzebnych będzie nam trochę rekwizytów, bo chcemy wywrzeć odpowiednie wrażenie na znajomych. Żeby je zdobyć najlepiej udać się do jakiegoś zapyziałego lumpexu na przedmieściach. Ale po kolei...

Ponieważ zabieram Was również w podróż w czasie, potrzebne będą nam ciuchy i gadżety z wczesnych lat 90. Konieczny zatem jako główny element stroju, jakim będzie dres kreszowy, najlepiej w odcieniach różu, electric blue, lub jaskrawo zielonego. Jeśli nie macie dresu możecie przywdziać też dowolną, inną sukmanę. Ważne żeby była obszerna, luźna i kolorowa. Kształt nadacie jej grubym paskiem przewiązanym w pasie. Kobiety - koniecznie marynarka z poduszkami, żeby wpisać swoją figurę w literkę V. Faceci - złote spodnie w stylu MC Hammera. Bardzo dobrze widziane są też wdzianka z lycry. Pamiętacie lycrowe krótkie spodenki?

Konieczna będzie też zmiana fryzury. Dobrze widziane są tapiry, trwałe, grzywka na Alfa, czy spodek a la Vanilla Ice. Do tego kolorowe gadżety. Walkmany z pomarańczowymi gąbkami na słuchawkach, zegarki z radiem, frotki na przegubach, patchworkowe czapeczki z daszkiem. Oczywiście złota biżuteria również. Jeśli nie wiecie gdzie można szukać inspiracji, proponuję wygrzebać z szafy stare numery magazynu Bravo. Kobiety powinny wrócić na chwilę do pierwszych odcinków serialu Beverly Hills 902010, lub rzucić okiem na późne stylizacje Alexis Colby z Dynastii. Niewyczerpanym zródłem wzorców dla osobników obu płci będą zapewne również stroje bohaterów polskich seriali kultowych: "W labiryncie" i "Radio Romans". Warto przypomnieć sobie również niezapomnainego Mr T z "Drużyny A", żeby nadać swojemu wizerunkowi kosmicznego sznytu.

Aby na prywatce goście wyśmienicie się bawili dobrze jest podać koreczki, koniecznie wetknięte w arbuza obleczonego w aluminową folię. Do napojów wyskokowych serwujemy napoje w woreczkach, z różową rurką. Na ochłodę można zapropnować lody Calypso, w wersji z kolorową galaretką. No i nie można zapomnieć o dyskotekowej muzyce. Najlepiej w odpowiednich proporcjach skrzyżować Technotronic, Snap, Mc Hammera oraz Salt'n'Pepa.

A teraz kiedy wiecie już wszystko, zapraszam wreszcie na salony:

Hercules and Love Affair "My House" from Alanedit on Vimeo.

piątek, 4 lutego 2011

Bokeh i fraktale.

All that I know is I'm fallin', fallin', fallin', fallin' słyszałem wybudzając się ze snu. Spadałem, spadałem i spadałem. Aż dobrnąłem wreszcie do brzegu namacalnej i twardej rzeczywistości. A w tej sennej otchłani tyle było przecież dźwięków, które teraz ucho stara się jeszcze wyłowić. Takie sny miewa się rzadko. Sny polaroidowe, nasycone trudnymi do zdefiniowania barwami. Pełne niemożliwych do zdefiniowania pogłosów, rozmazane jak bokeh.

Bokeh jest zjawiskiem w fotografii, które charakteryzuje wszystko to, co dzieje się z fotografowanymi obiektami poza głębią ostrości. Kiedy główny obiekt pozostaje ostry, to co w tle rozmywa się i staje się niewyraźne. Można mówić o bokeh również w kontekście muzyki. W tym wypadku bokeh to "zamazywanie granic między gatunkami"."Mind Bokeh" - taki tytuł będzie nosić nowa płyta Bibio, na którą już teraz czekam z wypiekami na twarzy. Od momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem album sampler, wiedziałem że to muzyka stworzona dla mnie. Dziś, kiedy wysłuchałem pierwszego pełnego singla (EXCUSES), poczułem to jeszcze silniej.



Mówić o muzyce wykorzystując do tego zjawiska z innych, zupełnie z nią nie związanych dziedzin - interesująca sprawa. W bokeh kolory i kształty układają się często w pewne powtarzalne motywy, serie. Fraktale? Prawda, że jest coś pociągającego i tajemniczego w bokeh? W tym nieostrym tle i wyłanianiu się z niego kształtów? W tej ferii rozmazanych barw? Prawda, że jest coś niesamowitego we fraktalach? W powtarzalności motywów, których do końca nie da się scharakteryzować? Bokeh i fraktale są dla mnie również zjawiskami jak najbardziej filmowymi, surrealistycznymi, z pogranicza jawy i snu. Czy nie miewacie tak czasem w snach właśnie, albo wtedy kiedy się wybudzacie i zostajecie skonfrontowani z na wpół jeszcze realną codziennością?



Oto ciekawy przykład muzycznego bokeh. James Blake w "Wilhelms Scream" wyłania się z muzycznej otchłani. Na pierwszym planie pozostaje jego głos. To co dzieje się w tle, jest rozmyte, stłumione i przybiera bliżej nieokreślone kształty.



I na koniec jeszcze ciekawostka. O fraktalach mówi się często w kontekście muzyki elektronicznej, jako o powtarzalnych w nieskończoność motywach, z których zbudowane są całe utwory. Wykorzystanie z kolei muzyki elektronicznej do zobrazowania fraktali można zobaczyć w grze FRACT, gdzie zestawienie analogowych brzmień syntezatorów, ambientu i połamanych bitów z konfiguracjami powtarzających się kształtów dało piorunujący efekt. Zobaczcie zresztą sami. FRACT można pobrać za darmo ze strony producenta. Tylko uwaga! Możesz się od tego uzależnić.