Lamb to dla mnie jeden z tych zespołów, który ukształtował moje spojrzenie na muzykę. Gdy zacząłem odkrywać elektroniczne dźwięki, ich podejście do muzyki odpowiadało mi najbardziej. Mieszanie klasycznego instrumentarium z wpływami modnych wówczas drumów, oparte na strukturze głębokiego bassu, z przejmującym i wybijającym się ponad wszystko czystym i niezwykle mocnym wokalem Louise Rhodes. W roku 1996 pierwsze płyty wydali już Moloko oraz Morcheeba, a Portishead i Massive Attack byli już po wydaniu przełomowych "Dummy" i "Protection". Trip hop grało się wszędzie. I wtedy właśnie Lamb zaprezentował swoją, autorką wersję z charakterystycznymi wątkami, które w ich muzyce można odnaleźć do dziś. Pamiętam swoją ekscytację kiedy trzy lata później, w 1999, w moje ręce trafiła ich druga płyta, "Fear of Fours". Ciemny, lejący się, gęsty od znaczeń muzyczny sos... Ale to już historia.
W 2004 roku, po wydaniu czwartej płyty Lamb ogłosił, że drogi Lou i Andy'ego się rozchodzą. Mieli sobie wówczas postanowić, że dopóki nie będą mieli nic nowego do powiedzenia nie nagrają już wspólnie nowego materiału. Oboje poświęcili się projektom solowym. Jednak w tym roku, niespodziewanie nagrali nową płytę, bez ciśnienia, we własnej, utworzonej w tym celu wytwórni Strata, za pieniądze fanów, którzy zamawiając "pre-order" mogli partycypować w kosztach powstawania nowego albumu.
Jest piąty dzień, piątego miesiąca 2011 roku. W moje ręce trafia piąta płyta Lamb, zatytułowana "5" po prostu. Po siedmiu latach od zawieszenia działalności mam okazje po raz kolejny wsłuchać się w przejmujący wokal Lou. Czy warto było czekać?
Według mnie "5" jest konsekwencją poprzednich płyt zespołu. To bardzo dobry album, nie silący się na zbytnią oryginalność, nie flirtujący z nowymi trendami. To świetnie napisane, mistrzowsko zaśpiewane piosenki z mądrymi tekstami, w które można się wsłuchać, a potem zadumać się nad tym, co zostało przed chwilą zaśpiewane. Zobaczcie, jak powstawała nowa płyta, jaki klimat jej towarzyszył.
Mini-documentary about the making of the new album 5 from lamb-official on Vimeo.
Ten filmik mówi właściwie wszystko. Widać, że ekscytacja, która towarzyszyła Lou i Andy'emu przy produkcji tych utworów, przełożyła się bezpośrednio na nastrój, jaki udało się im uzyskać. Nieprzymuszonej niczym radości, którą można czerpać z kreacji. Oboje porównywali ten stan do tego, jaki udało im się wytworzyć przy pracy nad debiutem. Ten stan przekłada się także na mój odbiór "5". Czuć w niej nieograniczoną wolność i lekkość. Gdy dziś słuchałem płyty na słuchawkach, w tramwaju, parę razy zamknąłem oczy i śmiałem się sam do siebie. Bo było mi dobrze z nową muzyką Lamb, bo dotarła ona we mnie rejonów, do których rzadko coś dociera... "5" to nie jest album rewolucyjny, to prosta kontynuacja tego, do czego Lamb zdążył nas już przyzwyczaić. Być może mój odbiór jest naznaczony sentymentem za tym, co minione, za pewnymi wrażeniami, z którymi muzyka Lamb w mojej głowie łączy się nierozerwalnie. I co z tego? Czy muzykę można izolować? Czy raczej odbierać z całym sztafażem znaczeń, które nadbudowuje nad nią czas i miejsce, w jakiej ją odbieramy... Nieważne. Przestańmy już liczyć owce. Zajmijmy się muzyką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz