środa, 17 lutego 2010

London Eye.

Jak w soczewce. Kilka uwag na temat Londynu, w którym spędziłem kilka ostatnich dni. Muszę powiedzieć to bardzo dobitnie już na samym początku. Londyn mnie absolutnie nie zachwycił. Może to wina typowo brytyjskiej pogody (padało prawie cały czas, było wilgotno, mgliście i wiało), może braku wyrazistości. Bo wszystko jest w Londynie rozmyte. Jeden wielki mix wszystkiego. Wszystkiego i niczego. A teraz do rzeczy:

1. Streetart. Nie ma go prawie w ogóle. Trzeba się mocno naszukać, żeby znaleźć cokolwiek, bo prace znikają w oka mgnieniu. Natomiast Banksy jest dosłownie wszędzie. Na pocztówkach, obrazkach, znaczkach, pinach. Na ulicach pełno bilbordów reklamujących film Banksy'ego. Premiera 5 marca. Rzygać się od Banksy'ego chce.
2. Miasto. Duże, ogromne, przytłaczające. Tłumy ludzi dosłownie wszędzie. W godzinach szczyty masakra i paraliż. Metro wypchane szczelnie. Ciekawe jak musi być w Tokio? Podróż z centrum do miejsca, w którym mieszkaliśmy zajmowała nam ponad godzinę. Rozwiązania komunikacyjne zajebiste, natomiast niektóre linie metra stare i wolne. Szczególnie Nothern Line. Identyfikacja - bardzo czytelna, wszędzie łatwo trafić. Co z tego, skoro przemieszczanie się nie sprawia przyjemności ze względu na osaczające Cię zewsząd tłumy...? Może gdyby było cieplej, gdyby nie padało, gdyby można było pójść do Kensington, usiąść pod pomnikiem Piotrusia Pana, może wtedy nabrałoby się do tego wszystkiego dystansu? Niestety, padać nie przestawało.
3. Jedzenie. Full english breakfast czyli śmietnik. Bekon, jajko sadzone, jakieś wstrętne kiełbaski, pieczone pieczarki, fasola w sosie pomidorowym i tosty. Na obiadek fish & chips. Frytki oczywiście polane octem. Ryba zapieczona w głębokim oleju, w cieście a la pączek. Na kolację Makuś albo Burger King. Tłusto i obficie. Mnóstwo otyłych ludzi. Szczególnie łase na fish & chips są kobiety. Niektóre są naprawdę imponujących rozmiarów. Nie grzeszą też urodą, nie dbają specjalnie o siebie. Nie ma się co dziwić, że to tu, w UK powstały wszystkie programy typu "How clean is your house?" czy "How to look good naked?". Oni naprawdę potrzebują, żeby im powiedzieć jak to się robi... Na szczęście w Londynie są knajpy wszystkich innych kuchni świata. Chińczycy, Hindusi, Tajowie gotują za nich, bo Brytole sami nie potrafią. Smutne...
4. Sklepy. Jest wszystko i niczego nie brakuje. Na High Street 4 X Zara, 5 X H&M, 3 X Top Shop i Mango. Salony duże powierzchniowo, ze specjalnymi witrynami, jakich nie zobaczysz nigdzie indziej. Soho - zajebiste sklepiki ze street wear'em. Camden - tu należy się wybrać koniecznie po buty. Byliśmy w schyłkowym okresie wyprzedaży - można naprawdę dobrze się obkupić za stosunkowo małe pieniądze. Największe wrażenie zrobiły na mnie bookarnie, z ogromną ilością książek i albumów, których nie widziałem nigdzie indziej oraz sklepy z winylami, gdzie można znaleźć naprawdę oldschoolowe rzeczy i trudno dostępne pozycje. Tam na chwilę zwariowałem...
5. Ludzie. Raczej smutni, spieszący się gdzieś i po coś. Nie zwracający uwagi na innych, nic ich już przecież nie zdziwi. Spodziewałem się, że zobaczę sporo freaków, i fajnie wystylizowanych wariatów. Nic takiego się nie stało.
6. Najfajniejsze miejsce - Museum of Small Things w piwnicach Selfridges. Czasowa wystawa, kolekcja zajebistych gadżetów wykonanych z tytułowych "malutkich rzeczy". Np. kula dyskotekowa zrobiona z pinów czy manifest artystyczny zrobiony z żelek. Szkoda, że takich miejscówek nie było więcej... OK, fajnie bylo jeszcze w Tate Modern, ale sztuka, wiadomo, broni się sama...

Londyn zdecydowanie nie będzie należał do tych miejsc, do których chciałbym wrócić. Być może wpadnę tam jeszcze kiedyś po płyty. Być może jeszcze kiedyś usiądę na ławce w Kensington i popatrzę na Piotrusia Pana. A być może, nie. Po przygodach, które mieliśmy na Luton, a które z pewnością na swoim blogu opisze MOO, jest to wielce prawdopodobne. Podsumowując, na dzień dzisiejszy: London sucks!

9 komentarzy:

  1. Oooooooooo... jestem pełna zazdrości :) bardzo chcę tam pojechać :) ale wybiorę się o innej porze roku :)
    Z przyjemnością czytałam wrażenia z pobytu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. hmmm, w sumie wcale nie zdziwiła mnie taka Twoja opowieść. Londyn pod presją czasu męczy już po godzinie. cztery dni, i to w deszczu, na pierwszą wizytę, wystarczą tylko na zobaczenie skrawka tego miasta, i to z reguły właśnie samego "jądra ciemności: ;) - Londyn jest po prostu za duży. (cały z wszystkimi przyleglościami jest większy od NY...). tam trzeba mieć czas, inaczej łatwo dać się porwać pędowi i od razu się zniechęcić. (swoją drogą, z moich obserwacji wynika, że ludzie dzielą się na dwie kategorie - na tych, którzy pokochują to miasto od pierwszego wejrzenia, i na tych, których przy pierwszym spotkaniu to miasto odrzuca. i jedni i drudzy mają tendencje do zauważania zupełnie innych rzeczy. ja na przyklad widzę tam zawsze mnóstwo ładnych i zadbanych kobiet. ;) no nic, życzę jednak jeszcze jednego, powolniejszego zetknięcia z Londynem "właściwym" ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z przewodnikiem znającym się na rzeczy, takim jak Ty, byłoby nam zapewniej łatwiej wyłapać londyńskie smaczki. Niestety przewodnika nie było. Jak zapewne zauważyłaś sam się zaklasyfikowałem do kategorii ludzi, których Londyn przy pierwszym zetknięciu odrzuca. Ale nic nie jest nigdy stracone do końca. Przynajmniej będę miał z Tobą temat na dłuuugą rozmowę przy najbliższym spotkaniu. By the way, wpadniesz w piątek do Papryki?

    OdpowiedzUsuń
  4. właśnie chyba chętnie wpadnę. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. fajnie ze wpadniecie pokiwac sie do muzyczki, a mysle ze bedzie duzo fajnych dzwiekow. Nawiazujac jednak do tematu przewodniego to nie bylem w londku, ale moze kiedys bede, natomiast anglie ktora widzialem wspominam fantastycznie, i zawsze bedzie mi sie kojazyc z vinegretem do frytek lub chipsow oraz z cydrem. oj boziu jak ja bym sie napil cydru na plazy. do jutra :)

    OdpowiedzUsuń
  6. ha, cider jest w mojej ścisłej czołówce trunków. ;) chociaż ja, nie wiedzieć czemu, przekonałam się do niego akurat w szwecji... za to w anglii najbardziej lubię pić... fostersa ;) ale takiego z kija, w szklance, bez pianki.

    OdpowiedzUsuń
  7. Na temat alkoholi powiem tyle, że Cidera odkryłem na Borholmie w zeszłe wakacje. I były to dzięki owemu Cider'owi bardzo smaczne wakacje. W Londynie natomiast go nie widziałem. Dziwne... Za to cały wyjazd umilił mi Guinness. Uwielbiam to czarne ścierwo:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja tam nie mam nic przeciwko, żeby przekąsić burgera w burger kingu na kolację;p Napisz proszę czy też BK ma w Londynie taką promocję jaka jest u nas, że zestaw kosztuje 5 zł a ponadto zbierają podpisy pod petycją- by stworzyć nową piątkę ? Dzięki za odpowiedź!

    OdpowiedzUsuń
  9. Magdo, żadnej petycji nie podpisywałem, a po whoopera udawałem się do BK trzykrotnie...

    OdpowiedzUsuń