poniedziałek, 18 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 2.

Część druga mojego antyprzewodnika po Hiszpanii rozpoczyna się trzeciego dnia naszego pobytu, w Granadzie, dokładnie wtedy, kiedy przyszło nam się zmierzyć z największym i najchętniej odwiedzanym zabytkiem Andaluzji, Alhambrą. Być może jestem nieudacznikiem, być może jestem naiwny, bo myślałem, że zdobycie biletów, żeby ten "cud natury" zobaczyć, nie będzie niczym trudnym. Przecież wstałem skoro świt, wdrapałem się na wzgórze, na którym stoi Alhambra z wywieszonym językiem, stałem w kilometrowej kolejce. I co? I nic. Biletów już nie było. Wprawdzie udało mi się zdobyć bilety chociaż do Generalife, czyli pałacowych ogrodów, ale Alhambry oczywiście nie udało nam się zobaczyć. I tu ważna uwaga dla wszystkich zainteresowanych: Alhambra ponoć jest warta odwiedzenia, jednak muszę uprzedzić wszystkich, którzy nie lubią tłumów, że jest tam mega tłoczno, co chwilę ktoś błyska fleszem, przeciska się, krzyczy, pogania, szuka kogoś lub czegoś... Trochę, jak na wycieczce szkolnej do Wieliczki. Jeśli jednak, mimo to, chcecie Alhambrę zobaczyć to polecam kupić bilety dużo wcześniej i najlepiej przez internet.

Jest jeszcze jedno, co muszę powiedzieć o Granadzie. We wszystkich przewodnikach piszą, że Granada słynie z darmowych tapas, które serwowane są do zamawianych napojów. I rzeczywiście tak jest. Tyle, że te tapas są mało wyszukane i w innych regionach Andaluzji znajdziecie zdecydowanie lepsze, za które wprawdzie zapłacicie, ale będziecie z nich bardziej zadowoleni. Tak chyba właśnie jest z Granadą, że wszystko, co tam można zobaczyć (oprócz Alhambry oczywiście) można spotkać też np. w Sevilli. Nie chcę powiedzieć, że nie warto tam jechać. Jeśli jednak macie tylko 7 dni (tak, jak my), to warto się zastanowić nad Granadą... Czasem mniej znaczy przecież więcej:)

Dzień 4:
Sevilla. Gwóźdź programu. Przepiękne miasto, chociaż upały latem są tam ponoć nie do zniesienia. My byliśmy tam na przełomnie września i października i rzeczywiście w porównaniu do pozostałych regionów Andaluzji było tam najcieplej. W skrócie powiem tak: o ile w Granadzie Alhambra istniała jako osobny punkt programu, gdzieś na wzgórzu, z dala od miasta, o tyle w Sevilli wszystko, co najlepsze koncentruje się naokoło najciekawszych zabytków, katedry i Alcazaru, które dzięki temu tętnią nowym, "odzyskanym" życiem. Tylko w Sevilli widzieliśmy prawdziwe flamenco, tylko tam rzeczywiście pachniało pomarańczami... Bajkowe placyki, mohito forte, corrida... Wiele by pisać. Tu naprawdę można poczuć smak Andaluzji. W dodatku trafiliśmy tam na Fiestę del Rosario. Z procesją w wąskich uliczkach, z sevillanios niosącymi ogromny, złoty ołtarz na głowach przywdzianych w specjalne turbany. Z orkiestrą, jak u Bregovica... Feria dżwięków, kolorów i smaków. Niesamoiwty klimat. Wesoły, kolorowy, hiszpański katolicyzm, jakiego w Polsce tak bardzo brakuje...

Ale musi być oczywiście też jakaś przygoda, bo bez nich byłoby zbyt nudno. Otóż, w Sevilli okazało się, że apartament, w którym mieliśmy mieszkać, i za który zapłaciliśmy wcześniej zaliczkę, nie istnieje... Pod adresem podanym nam na rezerwacji stała kamienica z 50-sięcioma mieszkaniami, a numer telefonu właściciela milczał, jak zaklęty. Wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca na nocleg. I tu uwaga! Był piątek i wszystko, no prawie wszystko było już zajęte. Ale Hiszpanie mają zawsze na podorędziu coś specjalnego, tzw. anadaluzyjską klitkę, czyli pokój bez okien i bez klimy, tuż przy recepcji:) Na szczęście wkrótce miało się okazać, że nie musieliśmy w nim zamieszkać:) Ale o tym napiszę w części trzeciej i ostatniej antyprzewodnika. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz