Jest jeszcze jedno, co muszę powiedzieć o Granadzie. We wszystkich przewodnikach piszą, że Granada słynie z darmowych tapas, które serwowane są do zamawianych napojów. I rzeczywiście tak jest. Tyle, że te tapas są mało wyszukane i w innych regionach Andaluzji znajdziecie zdecydowanie lepsze, za które wprawdzie zapłacicie, ale będziecie z nich bardziej zadowoleni. Tak chyba właśnie jest z Granadą, że wszystko, co tam można zobaczyć (oprócz Alhambry oczywiście) można spotkać też np. w Sevilli. Nie chcę powiedzieć, że nie warto tam jechać. Jeśli jednak macie tylko 7 dni (tak, jak my), to warto się zastanowić nad Granadą... Czasem mniej znaczy przecież więcej:)
Sevilla. Gwóźdź programu. Przepiękne miasto, chociaż upały latem są tam ponoć nie do zniesienia. My byliśmy tam na przełomnie września i października i rzeczywiście w porównaniu do pozostałych regionów Andaluzji było tam najcieplej. W skrócie powiem tak: o ile w Granadzie Alhambra istniała jako osobny punkt programu, gdzieś na wzgórzu, z dala od miasta, o tyle w Sevilli wszystko, co najlepsze koncentruje się naokoło najciekawszych zabytków, katedry i Alcazaru, które dzięki temu tętnią nowym, "odzyskanym" życiem. Tylko w Sevilli widzieliśmy prawdziwe flamenco, tylko tam rzeczywiście pachniało pomarańczami... Bajkowe placyki, mohito forte, corrida... Wiele by pisać. Tu naprawdę można poczuć smak Andaluzji. W dodatku trafiliśmy tam na Fiestę del Rosario. Z procesją w wąskich uliczkach, z sevillanios niosącymi ogromny, złoty ołtarz na głowach przywdzianych w specjalne turbany. Z orkiestrą, jak u Bregovica... Feria dżwięków, kolorów i smaków. Niesamoiwty klimat. Wesoły, kolorowy, hiszpański katolicyzm, jakiego w Polsce tak bardzo brakuje...
Ale musi być oczywiście też jakaś przygoda, bo bez nich byłoby zbyt nudno. Otóż, w Sevilli okazało się, że apartament, w którym mieliśmy mieszkać, i za który zapłaciliśmy wcześniej zaliczkę, nie istnieje... Pod adresem podanym nam na rezerwacji stała kamienica z 50-sięcioma mieszkaniami, a numer telefonu właściciela milczał, jak zaklęty. Wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca na nocleg. I tu uwaga! Był piątek i wszystko, no prawie wszystko było już zajęte. Ale Hiszpanie mają zawsze na podorędziu coś specjalnego, tzw. anadaluzyjską klitkę, czyli pokój bez okien i bez klimy, tuż przy recepcji:) Na szczęście wkrótce miało się okazać, że nie musieliśmy w nim zamieszkać:) Ale o tym napiszę w części trzeciej i ostatniej antyprzewodnika. Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz