środa, 27 października 2010

Jak pokochać i znienawidzić Hiszpanię w siedem dni. Antyprzewodnik. Część 3.

To dziwne, ale kiedy zaczynałem pisać ten antyprzewodnik miałem zupełnie inne wyobrażenie o minionej podróży do Hiszpanii, niż mam teraz. Czytając pierwszego posta z cyklu widzę, jak mocno byłem wtedy sfrustrowany niepowodzeniami, które nas w podróży spotkały. Teraz nabrałem już do nich większego dystansu, patrzę na wszystko z przymrużeniem oka. Chyba tak jest z podróżami, że po czasie pamięta się z nich tylko te dobre rzeczy... Wychodzi zatem na to, że ta ostatnia, trzecia część antyprzewodnika będzie najbardziej idylliczna. Bo na sam koniec naszej objazdówki po Andaluzji trafiliśmy do Tarify, skąd już tylko 15 minut podróży promem dzieli Europę od wybrzeży Afryki . I tam wreszcie złapaliśmy oddech... Wszystko działo się spokojniej, mniej nerwowo... Leżeliśmy na wydmach Valdevaqueros owiewani wiatrami poniente i levante, mając po lewej ręce Ocean Atlantycki, a po prawej Morze Śródziemne, jedliśmy bagietki z pomidorem i kozim serem, popijając winem a wieczorami upijaliśmy się chodząc uliczkami starego miasta w Tarifie. I choć Tarifa ma swoje niezaprzeczalne uroki i ogromny potencjał, to jednak jej mieszkańcy nie potrafią ich do końca wykorzystać. Obawiam się, że za kilka lat Tarifa, (choć położona na granicy dzikiego jeszcze i nieskomercjalizowanego Costa del Luz) może stać się kolejnym kurortem dla bogaczy, jakich pełno na położonym na wschód Costa Del Sol. Na razie jednak jest mekką kiteserferów i czuć w niej z lekka hedonistyczną i lanserską atmosferę, tak charakterystyczną dla miejsc w pewnych kręgach kultowych:) Tarifa jest modna, to fakt, ale po sezonie, jak każde modne miasteczko, zmienia się w urokliwą prowincję, zamyka sie w sobie, wycisza... Dobrze więc, ze trafilismy do Tarify już po wszystkich fajerwerkach i fiestach, trafilismy tam, gdy pogoda zaczęła się zmieniać na gorsze. Pierwszego dnia wiało niemiłosiernie, było chłodno i grzmiało. Nad Tarifą wisiały zwalaste chmury, a w nocy padało. Następnego dnia było już jednak zupełnie inaczej. Rześko i świeżo. Rekomenduje to miasteczko, ma w sobie jakiś niezaprzeczalny urok i zawsze będzie mi się dobrze kojarzyć. Może to dzięki mocnym drinkom z casachy, brazilijskiej wódki z trzciny cukrowej, po których rozpierała energia... Może dzięki nocnym wyprawom na niewielki cypel, tuż przy miejskiej plaży, który cienką kreską dzielił dwa wielkie akweny wodne. A może dzięki miejscowym ludziom, którzy wydawali się tacy autentyczni.

Jedna rada na koniec: jeśli pojedziecie kiedyś do Andaluzji to nie omijajcie Tarify. I dajcie szansę Hiszpanii;)

3 komentarze:

  1. Czuje o czym piszesz...

    http://wakacjones.blogspot.com/2010/10/kilka-powodow-dla-ktorych-jednak-lubie.html

    Dałem się raz perfidnie oszukać, ale ogólnie i tak na plus! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no właśnie, ogólnie jest chyba zawsze jednak "na plus"...

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam wszystkie trzy części. Dzięki za relację z podróży ;)

    OdpowiedzUsuń