czwartek, 14 października 2010

Human after all.

OK, jestem już po seansie "Social Network", przychodzę do domu i co robię? Wchodzę na facebooka. I sprawdzam, czy ktoś ze znajomych wrzucił już commenta z wrażeniami z filmu. Nie wrzucił. Jeszcze chyba nikt nie dotarł do domu...

Generalnie fejsbook rządzi. O nowym filmie Davida Finchera dowiedziałem się oczywiscie z fejsa, trailer też po raz pierwszy zauważyłem na fejsie, po tym, jak wrzucił go ktoś z moich mniej lub bardziej znajomych. Śmieję się w głos, że na seans nie wpuszczali tych, co nie mieli jeszcze konta, a przed projekcją niekoronowana królowa portalu miała wygłosić swoją prelekcję, ale nie wygłosiła, bo nie dotarła. Utknęła. W sieci oczywiście.

"Social Network" to solidne kino. Ponoć fabuła opowiedziana w filmie jest nieprawdziwa. Nieważne, bo wciąga. Fincher wycisnął z tej historyjki wszystko, co można było wycisnąć. Gdzieś w tle zobrazował jeszcze środowisko amerykanśkich studentów i zrobił to wyjątkowo sprawnie. Postaci są krwiste, dialogi dowcipne i soczyste. Eisenberg w roli twórcy fejsa jest cyniczny do szpiku i gra fantastycznie. Jest dużo, dużo lepszy niż się spodziewałem... I co? Czy Fincher nakręcił w związku z tym swój najlepszy film? Hmmm... Nie posunąłbym się tak daleko. Ale jest coś, co mi się w "Social Network" bardzo podobało. Bo to film anty-fejsbukowy. Bo czym jest w zasadzie ostatnia scena? Jeśli nie obnażeniem idei? Co robi Zuckenberg, kiedy godzinami ślęczy nad swoim laptopem? Pisze skomplikowane algorytmy, tworzy aplikacje? Przecież od tego ma ludzi... "Wkręcił się" - mówią o tym stanie inni bohaterowie. "Wkręcony" Zuckenberg po prostu...

Czekanie na odpowiedź, czekanie na akceptację, czekanie na to, żeby coś się wreszcie zaczęło dziać. Żeby było mocniej, silniej, treściwiej. Życie w zawieszeniu...


Właśnie w takim stanie trwa Zuckenberg i całe pokolenie fejsbooka, co Fincher wykłada jak kawę na ławę, siermiężnie, nie bojąc się oskarzeń o prostotę przekazu. Podobnie, ale o wiele subtelniej, pomiędzy wysmakowanymi kadrami i przepiękną muzyką wypowiada się Xavier Dolan w "Wyśnionych miłościach". A właściwie w "Miłościach wyobrażonych". Tu bohaterowie żyją złudzeniami, coś im się tylko wydaje, coś im się łudzi, bo nie potrafią o tym porozmawiać, nie potrafią, tak po prostu, mówić o swoich uczuciach, a przecież, jak powie jedna z bohaterek "wiedzą o sobie wszystko". Z fejsbuka i innych portali właśnie. Śledzą siebie, swoje poczynania, obserwują, wnioskują, ale boją sie konfrontacji, zbliżenia, cielesności. Wolą onanizować się wąchając koszule obiektu swojej wyobrażonej miłości, bo prawda, jakakolwiek by nie była, ich przeraża...

Dobrze się ogląda te dwa filmy, jeden po drugim, zestawione ze sobą. Pozornie nie mają one ze sobą nic wspólnego, jeśli jednak przyjrzeć się bliżej...Fincher w zawrotnym tempie opowiada historyjkę z życia twórcy fenomenu naszego wieku, a Dolan, zaledwie 21-latek, sam tkwiący głęboko w pokoleniu fejsa, pomiędzy dawkowanymi oszczędnie słowami, uwidacznia zmiany, jakich fejsbook dokonuje w świadomości młodych ludzi. Nie jest z nami aż tak źle? W końcu możemy jeszcze wyjechać na wieś, usmażyć marschmellows na grillu i razem je zjeść. Możemy przecież śmiać się z tego samego, upijać się, kontemplować sztukę, obdarowywać się prezentami. I co z tego? Jeśli na koniec i tak, w samotności, usiądziemy przed monitorem i będziemy odswieżać swoje profile, aż wysłane przed chwilą zaproszenie zaakceptuje ktoś, na kim najbardziej nam zależy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz