środa, 29 lipca 2009

Call me Berlin.

Wreszcie wczoraj, po kilku miesiącach oczekiwania miałem okazję obejrzeć w kinie, na dużym ekranie, "Berlin Calling", film, na który z utęsknieniem czekałem. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Paula Kalbrennera, który gra także główną rolę w tym filmie jest w moim posiadaniu już od dawna. I zachwycam się nią po wielokroć. Zderzenie z rzeczywistością bywa jednak czasem okrutne, bo choć film jest dobry, to jednak muza pozostaje w nim najważniejsza, i gdyby nie ona film Hannesa Stöhra, pozostałby niestety nudny. Oczywiście, można się zachwycać cudownie ukazanym Berlinem, który gra swój epizod w tle, bawić się w odgadywanie twarzy dj'i , którzy przewijają się w filmie. Nie da się jednak ukryć, że historia, którą się nam opowiada, jest dość sztampowa, że wszystko już gdzieś widzieliśmy, i że łatwo da się przewidzieć zakończenie. Najciekawsze momenty to te, kiedy można podpatrzeć jak Icarus tworzy swoją muzykę z otaczających go mikrodźwieków, jaką radość z tego czerpie. To zestawienie jest zresztą najbardziej ekscytujące. Oglądamy bowiem rzeczywistego dj'a, który tutaj, jako aktor gra swoje kolejne alter ego. I to gra bardzo dobrze, przyznać trzeba. Jest bowiem bardzo naturalny i przez to ma się wrażenie, że film posiada "to coś", co może spowodować, że w pewnym kręgach stanie się on kultowy. Ja jednak oczekiwałem czegoś więcej. Film ogląda się wprawdzie przyjemnie, ale czy to wystarczy? Nie jest to manifest, raczej prosta historia, która czasem przypomina parodię "Lotu nad kukułczym gniazdem" Formana. Jeżeli widzieliście oba filmy, spróbujcie porównać niektóre postacie i sceny. Zatem kolejny pastisz? Raczej dowód na to, jak trudno zrobić nowatorski film, który powiedziałby coś ważnego o pokoleniu dzisiejszych 30-latków. Może trzeba by się pobawić formą, sama zabawa muzyką bowiem nie wystarczy...

1 komentarz:

  1. trafny komentarz i spostrzeżenia, ja chciałbym dodać ze fajnie pokazano mechanizmy świata muzyki klubowej i zrobili zajebistą reklame Abletona :)

    OdpowiedzUsuń