poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Cud nad Wisłą.

Wczoraj zakończyły się trzy najfajniejsze dni tegorocznego lata. Zakończył się Audioriver Festiwal 2009. Udało się właściwie wszystko, począwszy od pogody (cały czas świeciło słońce), poprzez kwatery (niech miejsce, w którym mieszkaliśmy pozostanie słodką tajemnicą), aż do samych występów, które można było w Płocku usłyszeć. Ale po kolei...



Piątek - dzień pierwszy.

W porównaniu z sobotą mniej ciekawy, aczkolwiek zapewne z powodu sporej ilości zgromadzonej energii, bardziej intensywny. Zaczęliśmy od My My. Live Act bardzo dobry, pozostawiający jednak mały niedosyt. Na szczęście to była tylko rozgrzewka, przed tym, co miało się dopiero wydarzyć. Efdemin zagrał średnio i szybko wybyliśmy z Cirkus Stage, aby udać się na koncert Zoot Woman (chyba jednak nie na ten festiwal) oraz na występ Dub FX'a, który zgromadził tłumy. Czyżby siła MySpace'a? Nie zdawałem sobie sprawy, że ten fenomenalny beatboxer przyciągnie do Hybrid Tent aż tylu ludzi... Czas jednak mijał nieubłaganie i trzeba było się przemieszczać na Daniela Bella, jednego z najciekawszych artystów na AR 2009. Bell nie zawiódł moich nadziei, zagrał rewelacyjnego live'a, bawił się przetwarzaniem własnego głosu, eksperymentował. Jeden z najodważniejszych występów w line-upie. Następny w kolejce był Radio Slave i właściwie nie wiem, jak to się stało, że umknął mi jego set prawie w całości. Miała być chwilowa ewakuacja pod główną scenę, żeby zobaczyć Hella. A stanęło na tym, że zostaliśmy na Hell'u do końca. Czy zagrał aż tak rewelacyjnie? Zagrał bardzo dobrze - to fakt niezaprzeczalny. Nie tam żadne electro, raczej fajne, miękkie minimale. Bardziej w duchu Kompaktu niż Gigolo. A im dalej w las, tym było ciekawiej. Winą jednak za brak powrotu na Radio Slave'a obarczyć trzeba płocką skarpę, bardzo wygodną, porośnięta trawą, gdzie lokalizują się często najciekawsze festiwalowe jednostki (co najdobitniej miałem okazję uświadczyć rok temu, gdy przegadałem z nowo poznanymi ludźmi dwie godziny, a dziś już kompletnie ich nie pamiętam:) Dodatkowo skarpa ta charakteryzuje się dobrą widzialnością i słyszalnością, co jeszcze tylko potęguje jej atuty. Zagorzali audioriverowcy wiedzą, o co chodzi. Wróciliśmy zatem do namiotu, kiedy Radio Slave schodził już zza decków, a jego miejsce zajmował Joris Voorn. Chyba najlepszy występ w piątkową noc, podkręcony do maximum, spowodował, że wszyscy w ekipie powstali "z martwych" i tańczyli (choć jak wiadomo na plaży nie tańczy się łatwo). A na koniec zmęczeni polegliśmy przed namiotem, słuchając Jacka Sienkiewicza. Właśnie wschodziło słońce, Jacek powoli się rozkręcał, wybrzmiewały dźwięki z "Modern Dance", robiło się coraz cieplej, coraz senniej... Niestety, w sobotę nie dane mi było pospać. Pomysł ze sceną na rynku jest oczywiście fajny, bo spowodował, że Audio River żyło muzyką również za dnia. Dla tych jednak, co wynajmowali pokoje w okolicy Starego Rynku i chcieli choć na godzinę zmrużyć oczy, okazał się przekleństwem. Bo skoro się nie spało w ogóle, to trudno dać radę następnej nocy. W końcu nie ma się już 15 lat, a trochę siwych włosów zaczęło już porastać skronie...

Sobota - dzień drugi.

Mimo "drobnych " problemów ze snem - dzielnie stawiłem czoła dniu następnemu. Zaczęło się od The Mole. Bardzo dobry live. Colin wił się po scenie, próbując okiełznać wszystkie swoje "maszyny" oraz dwa decki. A z głośników sączył się pozytywnie nakręcający deep house w najlepszym wydaniu, przeplatany niesamowitymi wokalizami. Lepszego początku nie można sobie było wymarzyć... Po Colinie zaczął Ewan Pearson, zdolny to producent i remixer, jednak jako dj jest mocno komercyjny i zmęczył mnie już po trzecim kawałku. Może i dobrze, bo załapałem się na Joakima, który razem ze swoim live bandem zagrał naprawdę fajny koncert. Najciekawsze było jednak wciąż przed nami. Bo po sporym opóźnieniu na głównej scenie zainstalowali się wreszcie Moderat. Mimo, iż wiedziałem, że będzie dobrze, to i tak nic nie odda tego, co przeżyłem w trakcie tamtej godziny. Zdecydowanie najlepszy występ na tegorocznym AR! Magia i czary. Zamurowało mnie, wbiło w ziemię i ścisnęło mi gardło. Było ciepło, a jednak miałem dreszcze. Majstersztyk, po prostu. Doskonale nagłośnienie, narastająca motoryka, od leniowego "A New Error", aż po niesamowity koniec. I dodatkowy bonus, którego się nie spodziewałem. W samym środku występu usłyszałem jeden z moich najukochańszych kawałków - "Let your love grow" Modeselektora. Na osobną wzmiankę zasługują oczywiście wizualizacje kolektywu Pfadfinderei. Piękne. Doskonale oddawały klimat muzyki i uzupełniały ją, tworząc zwartą, niesamowitą, najlepszą jakość. Czy muszę pisać, że po czymś takim trudno już było zrobić na mnie jeszcze wrażenie? Wprawdzie Ryszard Wielki się starał, i światełka miał ładne. I początkowo bardzo mi się podobało, i miałem jeszcze nadzieję... Tylko, że już fizycznie nie dawałem rady. O godzinie 4:00 zakończyła się moja przygoda z Audioriver by night (jeszcze raz przepraszam za niestawiennictwo, Plum). Wszystko ma jednak swoje złe i dobre strony. Tak więc mimo, że nie dane mi było usłyszeć Holdena, to jednak wyspałem się wreszcie w ciszy i spokoju i wstałem na chwilę przed tym, jak na Rynku instalowali się za deckami następni Dj'e.

Niedziela - dzień trzeci, ostatni.

To dzień powrotu, ale też dzień obserwacji i podsumowań. Miałem chwilę, żeby poobserwować ludzi wracających do domu, żeby posłuchać co mówią, jak się cieszą, jak podsumowują to, w czym dane im było właśnie uczestniczyć. Wniosek wypływa z tego wszystkiego jedny. Nie widziałem ani jednej niezadowolonej "gęby", wszyscy z którymi rozmawiałem wypowiadali się entuzjastycznie, byli syci i szczęśliwi. Audioriver to festiwal pozytywnie nakręcający, dający energię na cały następny rok. Nic dziwnego, że wszyscy żegnali się w Płocku słynnym "do zobaczenia za rok!" Nawet Pani w Żabce, gdy powiedziałem, że do ceny papierosów brakuje mi kilkudziesięciu groszy oznajmiła "odda Pan w przyszłym roku!" i uśmiechnęła się szeroko. Zatem, oby do Audioriver 2010. Życzyłbym sobie, żeby pojawić się wówczas w Płocku w podobnej, jak w tym roku ekipie totalnych wariatów, bo było mi z nimi aż za dobrze:)

Żałuję tylko, że moja M. nie mogła zobaczyć Moderata na żywo, bo pewnie umarłaby z wrażenia. Musiała się niestety udać do Kraju Świeżo Ściętej Trawy w celach czysto zarobkowych. Nie samą muzyką przecież człowiek żyje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz