środa, 17 marca 2010

Zły siding.

Lepiej późno niż wcale... Dopiero parę dni temu obejrzałem "Wojnę polsko-ruską" choć zapewne ten film widzieli już wszyscy. Nie obarczony jednak żadnymi recenzjami znajomych, dobrymi radami czy uszczypliwymi komentarzami (jeśli takowe były, dawno już o nich zapomniałem) zasiadłem przed ekranem i niczego specjalnego nie oczekiwałem. A jednak, moje zainteresowanie rosło, bo film bardzo ładnie się rozwijał. Ma kilka naprawdę niezłych pomysłów realizacyjnych. Czytałem kiedyś Masłowską, ale niewiele z tej książki pamiętałem. Przypominały mi się jedynie poszczególne sceny. Tylko tę na plaży, bardzo dobrze zagrana przez duet Szyc - Gąsiorowska pamiętałem ze szczegółami i najwidoczniej wizualizowałem ją sobie podobnie jak Xawery Żulawski, bo wydała mi się akuratna i trafiona. Totalnie jednak powaliło mnie zakończenie filmu. Scenę ze spadającym sidingiem uważam za genialną. Jest mocno tarantinowska, to prawda. Ale jest też doskonale rozegrana. Śmieszy i przestrasza zarazem. Taki siding pamiętam sprzed mniej więcej dekady. Był wtedy bardzo modny. Każdy chciał mieć siding na swoim domu. Posiadanie sidingu było szczytem pseudo-luksusu i nowoczesności. Ten plastikowy, sztuczny siding brzydko i szybko się starzał. Mimo to, chciał go mieć każdy, kto choć trochę śledził deko-trendy i posiadał własny domek na przedmieściach. Trochę to amerykańskie było, jak w "Blue Velvet" Lyncha, gdzie w villowej dzielnicy wszystkie domy były identyczne i wszystkie obowiązkowo sidingiem pokryte. W domach tych było mega nudno, a wszystko, co ciekawe, interesujące, tajemnicze, dziwne i wynaturzone działo sie gdzieś obok, pod powierzchnią, pod przykrywką, którą ten metaforyczny siding stanowił. "Blue Velvet" zaczyna się od sceny, kiedy główny bohater znajduje odcięte ucho w trawie, na łące, za typowo amerykańskim, ładnym jak z obrazka i nudnym jak flaki osiedlem. Dopiero wtedy zaczyna się nakręcać spirala niejasnych zdarzeń... Ale zostawmy Lyncha i wróćmy do "Wojny". Ruski siding u Masłowskiej jako metafora badziewia i kiczu, który zawsze był, jest i będzie? Hmmmm... czemu nie? W końcu w okresie tzw. transformacji, kiedy Masłowska pisała swoją powieść wszystko w Polsce miało być "amerykańskie". Co nam z tego zostało teraz? Pożółkły, odpadający ze ścian siding w domkach na przedmieściach, przypolone garnki Zeptera, odkurzacze Rainbow, które nie okazały się być wieczne i zawiedzione nadzieje na własne businessy, którzy rozbudzali najemnicy Amwaya. Śmieszny był to czas. Śmieszny i straszny. Polski, ruski i amerykański zarazem. Jak film Żuławskiego właśnie.

3 komentarze:

  1. ej, a ja obejrzałam wojnę jakoś też niedawno - strzelam, ze w ciągu ostatnich noo trzech miesięcy, bo trochę nie umiem umiejscowić w czasie. ;) mimo, że miałam okazję być na planie na stogach i przechodził koło mnie sam borys szyc... mnie denerwowało trochę tylko to wystąpienie masłowskiej w tym filmie, chociaż może ona sama po prostu mnie drażni. ale poza tym, nie umiałabym chyba porównać tego filmu do żadnego innego polskiego filmu, jaki widziałam. i to zdecydowanie jest na plus. no i wielkie uwielbienie dla romy gąsiorowskiej i soni bohosiewicz. no i dla szyca, szyca lubię nawet wtedy, kiedy mnie denerwuje. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. sonia bohosiewicz -> dla mistrzostwo świata w "wojnie..."
    szyc ok
    film super bo oddal klimat i prawda jest ze nie można go porównać z żadnym innym...

    "tak - nie - może - być"

    OdpowiedzUsuń
  3. Sonia - kosa. Roma - petarda. Nawet Angela jako Anja Orthodox zajebista. A scena, w której wymiotuje kamieniami? No i Szyc z płaszczyku z futerkiem, w scenie z krótkofalówkami! Bomba! W niedzielę obejrzałem "Wojnę" drugi raz. I było jeszcze zabawniej. Po stokroć polecam!

    OdpowiedzUsuń