niedziela, 3 stycznia 2010
Tony Manero.
Dla niektórych magiczna granica, dla mnie nic nie znacząca, sztucznie rozbuchana data. Ale stało się. Ni z tąd ni z owąd, mamy 2010. Ponieważ trochę można było w tym roku po Sylwestrze poleniuchować, bo po piątkowym Nowym Roku nastał jeszcza całkiem przyjemny weekend to postanowiłem nadrobić zaleglości i zamieścić dziś aż dwa posty. Pierwszy będzie o filmie, który obejrzałem wczoraj w telewizji, bo jak się okazuje można jeszcze na srebrnym ekranie upolować coś znaczącego. Po wszystkich świątecznych syfach w stylu "Historia niezwykłego Elfa", czy "Fred Clouse, brat Świętego Mikołaja", to była naprawdę wyjątkowa przyjemność. A można było jej doznać za sprawą kanału "Ale kino!" i brazylijsko-chillijskiego filmu "Tony Manero". Tytuł dla wielbicieli kina jest dobrze znany, to imię i nazwisko bohatera "Gorączki sobotniej nocy". Bohaterem "Tonego Manero" jest zaś Raul, chillijski, starzejący się tancerz, z podrzędnego baru, który za wszelką cenę stara się być, jak grany przez Johna Travoltę kultowy bohater. Właściwie od początku filmu zostajemy wrzuceni w głąb ciekawej histori. Mamy rok 1978 w Chille, w polityce twardą ręką rządzi Pinochet, w kraju organizowane są nagonki na jego przeciwników politycznych, w kinach wyświetlana jest "Gorączka Sobotniej Nocy", Raul stroni od polityki, filmu z Travoltą jednak nie przegapi ani razu. Utożsamienie się Raula z Tonym od pierwszych scen filmu jest bardzo wyraźne. Raul nie zawaha się przed niczym, by być jak Tony, by stać się najlepszym tancerzem, sobowtórem, bożyszczem. Czy może się to udać w wyniszczonym dyktaturą kraju, w którym rządzą przemoc i bieda? Film jest mocny, momentami drastyczny, ujęcia brudne i rozdygotane. Dialogi skromne i zdawkowe. Raul jest zasklepiony w sobie, małomówmy, surowy, nieokiełznany, apodyktyczny i chorobliwie precyzyjny. Świetna rola Alfreda Castro. Ten film bardzo przypominał mi inny, też hiszpańskojęzyczny, ale nie brazylijski, a meksykański dramat "Parque Via", który obejrzałem na Festwalu Era Nowe Horyzonty 2009. Podobny typ bohatera, podobny sposób radzenia sobie z rzeczywistością, podobny, niebanalny finał. Dobrze, że Latynosi oprócz wenuzuelskich telenowel, z całą ich nadekspresją i bezsensowną gadaniną, potrafią wyprodukować tak ciekawe, kameralne, ale wstrząsające historie. Szkoda tylko, że można je oglądać tylko na festiwalach lub w niszowych kanałach tematycznych...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz