Wsród bardziej lub mniej udanych albumów muzycznych wydanych w tym roku, coraz trudniej wybrać mi te, o których chciałbym cokolwiek napisać. Powielać piania i zachwyty z innych muzycznych blogów czy szukać wymyślnego tonu do opisania trudnych dźwięków? A może po prostu przyjrzeć się temu, co jeszcze mało znane i polecić z nadzieją, że może ktoś z Was odkryje, zachwyci się i puści dalej w eter? Ta ostatnia opcja wydaje się chyba najbardziej sensowna... Lubię o sobie myśleć jako o człowieku wypatrywaczu. To fajne zajęcie. Właściwie mógłbym się zajmować wypatrywaniem nowego. Polubiłbym taką pracę. Ze znalezieniem jej mogłoby być już gorzej. Chyba że w grę wchodziłoby samozatrudnienie. Skoro więc wszyscy piszą dziś o Jamiem Woonie, Jamesie Blake'u czy projekcie The Weeknd jako o wokalnych objawieniach przywracających wiarę w nastrojowe ballady (podszyte r'n'b, dubstepem, soulem, a nawet w gospel), człowiek wypatrywacz skoncentruje się na trzech młodzieńcach, o których mało kto dzisiaj pisze i o których zapewne jeszcze nic nie słyszeliście.
Pierwszy z nich to Pional, z Hiszpanii. Jak jego kolega po fachu, John Talabot, eksploruje rejony house i nu disco, a ostatnią, najlepszą moim zdaniem EPkę pt. "Last House On The Left" wydał dla uznanej, niemieckiej wytwórni Pernament Vacation. Posłuchajcie pochodzącego z niej utworu "Where Eagles Dare". Jest naprawdę dobry.
Drugi z moich ostatnich odkryć to odpowiedż na pytanie: co by było gdyby Jamiroquai zaczął bawić się w dubstep? Chodzi o dziwnie brzmiący projekt Totally Enormous Extinct Dinosaurs skłądający się z dwóch, pochądzących z Londynu producentów muzycznych nagrywających dla wytwórni Greco-Roman, której właścicielem jest Joe Goddard z grupy Hot Chip. Totalnie Wymarłe Dinozaury nagrały już trzy Epki, jednak dopiero teraz zaczyna się o nich cokolwiek pisać, a to za sprawą ostatniego singla, który przypomina (nomen omen) kawałki wspomnianego już Hot Chip. Ja chciałbym jednak wrócić do tych starszych rzeczy i polecić Wam "Garden" z "All in Two Sixty Dancehalls". Zwróccie szczególną uwagę na pióropusze pojawiające się w klipie. To znak rozpoznawczy Totally Enormous Extinct Dinosaurs, podpatrzony zapewne od Jamiroquai'a, co właściwie nie dziwi, bo dziś powielane, powtarzane i dublowane jest już praktycznie wszystko. Byle by się dobrze kojarzyło... Abstrahując jednak od pióropuszy Totally Enormous Extint Dinosaurs to bardzo przyjemna muza ze sporym potencjałem. Być może usłyszymy o tych Dinozaurach w niedalekiej przyszłości...
Trzecia z moich propozycji to artysta o popularnym imieniu Nicholas, którego serwis Discogs dla odróżnienia od innych, tak samo się nazywających, ochrzcił dodatkowo cyferką 14. Nicholas jest już nawet autorem wydanej w zeszłym roku płyty "Depth of My Soul", jednak dopiero tegoroczna Epka "All Night Long" wzbudziła zachwyty krytyki, a co za tym idzie zainteresowanie muzycznych szperaczy. Proponuję Wam zatem pochodzący z tej Epki właśnie kawałek "All I Need".
I na koniec, skład o którym wiem zdecydowanie najmniej. Chodzi o projekt LOL boys. Dwóch kolesi, jeden z Los Angeles, drugi z Montrealu tworzą niezwykłe muzyczne kolaże, z pogranicza leniwego, tribalowego house'u, z całym spektrum innych naleciałości, od downtempo i electro, aż po reggaeton. Brzmi ciekawie? Posłuchajcie sami. W kawałku "Aisle Seat" pochodzącym z debiutanckiej EPki LOL boys samplują nawet Erykah Badu. Na koniec proponuje zatem ich dziwny, kwasowy klip do "Blockz"...
wtorek, 14 czerwca 2011
sobota, 28 maja 2011
Bass Xperimental - DJG
Jeśli jeszcze nie wiecie, co robić dzisiejszej nocy to mam dla Was propozycję nie do odrzucenia. Wbijajcie do Buffetu na majową odsłonę Bass Xperimental, która zapowiada się niezwykle wyjątkowo.
Prosto z San Francisco porcje bassowych dźwięków przywiezie dla Was DJG.
Do tego dodajemy dwóch przedstawicieli U Know Me Records - samego boss'a tejże wytwórni czyli Marcina Grośkiewicza znanego lepiej jako Dj Groh, oraz pochodzącego z Wrocławia EN2AK'a, który zaprezentuje dla Was ekskluzywny liveact, którego zawartość będzie w dużej mierze opierała się o materiał z solowego debiutu dla U KNOW ME RECORDS. Na płycie głównie instrumentalne produkcje, ale nie brakuje też znakomitych gości: Mr.Krime, Monosylabikk, Seb Zillner, Envee, Noah23 i Siny!
Jakby tego było mało tej nocy znajdzie się również coś dla amatorów mocniejszego brzmienia bassowego! W swoim secie zaprezentuje się najbardziej aktywna postać poznańskiej sceny dubstep - MIZ.
BASS XPERIMENTAL ze swojej strony wystawia Rhythm Baboon'a, którego dopiero co wydana przez Cocrete Cut EP'ka "Jambah Bongo Dub" robi ostatnio sporo zamieszania.
DJG - urodzony i wychowany nad zatoką San Francisco, Dean J. Grenier A.K.A DJG zaistniał w świecie dubstepu w 2007 roku wraz z jego pierwszą dwunastką “Shadow Skanking” b/w “Joyful Sound" dla labelu Narco.Hz. Dobrze przyjęty singiel na Rinse Fm oraz wsparcie od takich DJ jak chociażby N-Type uczyniło DJG jednym z czołowych producentów dubstepu za oceanem.
Posiada melodyjny, wypełniony emocjami styl, zachowując jednocześnie napędzający groove i energię. Początki jego twórczości wypełnione były dubem, a ostatnie produkcje podążają głębiej w basową odchłań, zbliżając się do stylistyki techno, jak chociażby “Bunker” b/w “Apophenia” dla labelu Tube10 oraz “Avoid The Noid” b/w “Duality” dla Pushing Red. Obecnie jego produkcje chętnie grają takie tuzy jak: Mary Anne Hobbs, N-Type, Joe Nice, Pinch, Headhunter, LD, Quest, Skream, RSD, 2562, Djunya czy Random Trio.
Jego trzynastoletnie doświadczenie za dekami, dążenie do eksplorowania głębszych dźwięków i "parcie na parkiet" tworzą wspaniałą mieszankę, czyniącą każdy jego set czymś wyjątkowym.
W Gdańsku wystąpi w ramach swej kolejnej europejskiej trasy.
artwork by DICETWICE
ZAPRASZAMY !!!
Prosto z San Francisco porcje bassowych dźwięków przywiezie dla Was DJG.
Do tego dodajemy dwóch przedstawicieli U Know Me Records - samego boss'a tejże wytwórni czyli Marcina Grośkiewicza znanego lepiej jako Dj Groh, oraz pochodzącego z Wrocławia EN2AK'a, który zaprezentuje dla Was ekskluzywny liveact, którego zawartość będzie w dużej mierze opierała się o materiał z solowego debiutu dla U KNOW ME RECORDS. Na płycie głównie instrumentalne produkcje, ale nie brakuje też znakomitych gości: Mr.Krime, Monosylabikk, Seb Zillner, Envee, Noah23 i Siny!
Jakby tego było mało tej nocy znajdzie się również coś dla amatorów mocniejszego brzmienia bassowego! W swoim secie zaprezentuje się najbardziej aktywna postać poznańskiej sceny dubstep - MIZ.
BASS XPERIMENTAL ze swojej strony wystawia Rhythm Baboon'a, którego dopiero co wydana przez Cocrete Cut EP'ka "Jambah Bongo Dub" robi ostatnio sporo zamieszania.
DJG - urodzony i wychowany nad zatoką San Francisco, Dean J. Grenier A.K.A DJG zaistniał w świecie dubstepu w 2007 roku wraz z jego pierwszą dwunastką “Shadow Skanking” b/w “Joyful Sound" dla labelu Narco.Hz. Dobrze przyjęty singiel na Rinse Fm oraz wsparcie od takich DJ jak chociażby N-Type uczyniło DJG jednym z czołowych producentów dubstepu za oceanem.
Posiada melodyjny, wypełniony emocjami styl, zachowując jednocześnie napędzający groove i energię. Początki jego twórczości wypełnione były dubem, a ostatnie produkcje podążają głębiej w basową odchłań, zbliżając się do stylistyki techno, jak chociażby “Bunker” b/w “Apophenia” dla labelu Tube10 oraz “Avoid The Noid” b/w “Duality” dla Pushing Red. Obecnie jego produkcje chętnie grają takie tuzy jak: Mary Anne Hobbs, N-Type, Joe Nice, Pinch, Headhunter, LD, Quest, Skream, RSD, 2562, Djunya czy Random Trio.
Jego trzynastoletnie doświadczenie za dekami, dążenie do eksplorowania głębszych dźwięków i "parcie na parkiet" tworzą wspaniałą mieszankę, czyniącą każdy jego set czymś wyjątkowym.
W Gdańsku wystąpi w ramach swej kolejnej europejskiej trasy.
artwork by DICETWICE
ZAPRASZAMY !!!
wtorek, 24 maja 2011
Katowice i Atak Kobiety Olbrzyma.
Pojechałem do Katowic. I było, jak mawia pewien poeta, ślicznie. Przemilczmy dojazd samochodem. Mega korek gdzieś przed Łodzią, próba ominięcia miasta, która zakończyła się w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie przepadłem na jakieś 60 minut szukając wyjazdu na A1. Koszmar. Na szczęście potem było już jednak zdecydowanie lepiej. Zaskoczyły mnie Katowice. Bo zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miasto. Miałem w głowie jakiś dziwny, wykreowany przez stereotypowe wyobrażenia obraz, że będą kominy, kopalnie, górnicze domki z czerwonej cegły, że będzie dym, albo jakiś inny smog, że będzie brudno i generalnie nieciekawie. Z krajobrazu Katowic znałem tak naprawdę jedynie obskurny dworzec, który teraz jest właśnie rozbierany na części pierwsze... Tymczasem prawda o Kato okazała się zupełnie inna. Bo Katowice to miasto inspirujące, zielone, mające dużo do zaoferowania. I choć rzeczywiście rynek mają paskudny, to jest tam kilka miejsc wartych odwiedzenia. Przede wszystkim Jazz Klub Hipnoza, w Centrum Kultury. Miejsce kultowe. W środku bardzo ciemno, klimatycznie, hipnotycznie. Zajebista muza, mega żarcie. Można się zaszyć i przesiadywać godzinami... Następnie ulica Mariacka. Dziś miejsce spotkań młodych. Parę lat temu władze Katowic zamknęły ją dla ruchu samochodowego, obniżyły stawki dla dzierżawców klubów i postawiły wzdłuż całej ulicy czerwone ławki ze stolikami, przy których teraz przesiadują ludzi. Dzięki temu miasto żyje. A miejsc, do których warto wstąpić jest przy Mariackiej conajmniej kilka. Polecam Kato - bar galerię z nietypowym wystrojem wnętrza, całość bowiem, podłogi, ściany, stoliki, ławy a nawet bar wykonane są z... płyty pilśniowej. Miejsce mocno specyficzne, z ciekawą klientelą i bardzo fajnym wyborem krajowych i zagranicznych browarów. Na zjazdy polecam natomiast "Lornetę z meduzą" czyli odpowiednik warszawskich "Zakąsek Przekąsek". Otwarte 24 h, zawsze chętnie przyjmą cię i napoją ciepłą wódką. Za jedyne 4 ziko.
Celem mojej podróży był Festiwal Filmów Kultowych, którego maskotką jest ryjówka, a w szczególności przegląd "Najgorszych Filmów Świata", którego jestem oddanym fanem. Przez korki pod Łodzią nie zdążyłem niestety na wtorkowego "Blaculę", natomiast w środowy wieczór zobaczyłem "Atak Kobiety Olbrzyma", w reżyserii Nathana Jurana, z 1959 roku - film bardzo zły, z fatalnymi efektami "specjalnymi", dzieło pre-feministyczne, w którym to zainfekowana przez Obcych (kosmici wyglądają, co ciekawe, jak gladiatorzy) i zamieniona w olbrzymkę kobieta mści się na swoim niewiernym mężu i jego kochance. Najbardziej zaskakujące jest zakończenie, ale tu fanów złych filmów odsyłam już do samej fabuły. Takiego finału przegapić, wierzcie mi, nie można!
Jest jeszcze jedna historia, którą przywiozłem z Katowic. Historia, która została mi opowiedziana przez organizatorów Festiwalu. To smutna historia. Historia upadku. Jest w Katowicach, przy Plebiscytowej 3, stare, pierwsze w historii Śląska kino - Capitol. Obecnie został po nim nieszczejący budynek, o którego dziejach możecie przeczytać tu. Budynek, który chciało wykupić miasto, ale oczywiście przespało odpowiedni czas. Trwa w nim właśnie remont, a już niedłgo, w pięknych, zabytkowych wnętrzach, w których kiedyś siedzibę miała Orkiestra Polskiego Radia, rozbrzmiewać będzie muzyczna sieczka bo budynek kupił ostatecznie prywatny inwestor, właściciel najwiekszej na Śląsku dyskoteki dla niewybrednej klienteli. Kolejny raz okazuje się, że nie umiemy w Polsce w porę zadbać o to, co najbardziej wartościowe...
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
P.S. Wczoraj zapomniałem jeszcze napisać o tym, że Katowice kandydują na Europejską Stolicę Kultury 2016. Mają fajny, może trochę utopijny koncept. Ale już realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. W kuluarach mówi się, że to jeden z najsilniejszych kandydatów. Ja im mocno kibicuję. Wracam do Katowic w sierpniu, na Festiwal "Tauron Nowa Muzyka", który jakimś dziwnym trafem omijałem dotąd w swoich letnich planach. Teraz, po pozytwnym pierwszym kontakcie z Katowicami, pojadę tam na pewno.
Celem mojej podróży był Festiwal Filmów Kultowych, którego maskotką jest ryjówka, a w szczególności przegląd "Najgorszych Filmów Świata", którego jestem oddanym fanem. Przez korki pod Łodzią nie zdążyłem niestety na wtorkowego "Blaculę", natomiast w środowy wieczór zobaczyłem "Atak Kobiety Olbrzyma", w reżyserii Nathana Jurana, z 1959 roku - film bardzo zły, z fatalnymi efektami "specjalnymi", dzieło pre-feministyczne, w którym to zainfekowana przez Obcych (kosmici wyglądają, co ciekawe, jak gladiatorzy) i zamieniona w olbrzymkę kobieta mści się na swoim niewiernym mężu i jego kochance. Najbardziej zaskakujące jest zakończenie, ale tu fanów złych filmów odsyłam już do samej fabuły. Takiego finału przegapić, wierzcie mi, nie można!
Jest jeszcze jedna historia, którą przywiozłem z Katowic. Historia, która została mi opowiedziana przez organizatorów Festiwalu. To smutna historia. Historia upadku. Jest w Katowicach, przy Plebiscytowej 3, stare, pierwsze w historii Śląska kino - Capitol. Obecnie został po nim nieszczejący budynek, o którego dziejach możecie przeczytać tu. Budynek, który chciało wykupić miasto, ale oczywiście przespało odpowiedni czas. Trwa w nim właśnie remont, a już niedłgo, w pięknych, zabytkowych wnętrzach, w których kiedyś siedzibę miała Orkiestra Polskiego Radia, rozbrzmiewać będzie muzyczna sieczka bo budynek kupił ostatecznie prywatny inwestor, właściciel najwiekszej na Śląsku dyskoteki dla niewybrednej klienteli. Kolejny raz okazuje się, że nie umiemy w Polsce w porę zadbać o to, co najbardziej wartościowe...
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
P.S. Wczoraj zapomniałem jeszcze napisać o tym, że Katowice kandydują na Europejską Stolicę Kultury 2016. Mają fajny, może trochę utopijny koncept. Ale już realizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. W kuluarach mówi się, że to jeden z najsilniejszych kandydatów. Ja im mocno kibicuję. Wracam do Katowic w sierpniu, na Festiwal "Tauron Nowa Muzyka", który jakimś dziwnym trafem omijałem dotąd w swoich letnich planach. Teraz, po pozytwnym pierwszym kontakcie z Katowicami, pojadę tam na pewno.
poniedziałek, 9 maja 2011
Utknąć w króliczej norze.
Najpierw tło całej sprawy. Film "Rabbit hole" (polski tytuł : "Między Światami") zobaczyłem w kinie "na czysto". Nie przeczytałem o nim wcześniej nic, żadnej zajawki, recenzji, notki. Wiedziałem tylko tyle, że za rolę w nim Nicole Kidman była nominowana do Oscara. I cieszę się z tego faktu bardzo. Dlaczego? Bo ten, kto zobaczył przed seansem polski zwiastun i poszedł na film tylko dlatego, że trailer mu się podobał, zaciekawił go lub zaintrygował, musiał czuć się po wyjściu z kina oszukany i zdradzony. To, co zafundował nam dystrybutor (Kino-bullshit-Świat!) to masakra w czystej postaci. Żebyście dobrze wiedzieli, o czy mówię, najpierw rzeczony trailer:
Co tu mamy? Wystraszoną kobietę, pusty dom, tajemniczy telefon, flashbacki, krzyki, spotkanie z nieznajomym, rozmowę o tym, czy światy równoległe istnieją, a to wszystko okraszone muzyką, jak z horroru. Tak, bo to prawie horror, napisy informują nas, że "Miedzy światami" zaskakuje jak "Inni" i wzrusza jak "Uwierz w ducha". Nic bardziej mylnego.
Oto oryginalny teaser, w wersji amerykańskiej. Jeśli siedzicie w tym momencie na fotelu, chwycicie się oparcia. Bo różnica może zaboleć.
I teraz słówko do dystrybutora. Czy naprawdę upadliśmy już tak nisko, czy jesteśmy już tak głupi, tak mało kumaci, tak puści, intelektualnie wypruci, że można nam sprzedać tylko to, co już opatrzone, przemielone, przeżarte, po tysiąckroć przetrawione? Czy kameralny dramat o życiu w próźni, po starcie ukochanego dziecka, film o tym, że zanim się się człowiek podniesie, zanim zacznie nowe życie, utyka w przysłowiowej "króliczej norze", trzeba koniecznie sprzedawać jako horror z duchem na pierwszym planie. Come on! Co się dzieje? Czy za chwilę będziemy reklamować nowe dzieło Almodovara jako romans z wątkiem fabularnym przypominającym "Casablancę"? Wiem, że jest źle, że ludzie chodzą do kina tylko na hity, że kino kameralne coraz częściej ogląda się w domu, nie na wielkim ekranie. Ale chciałbym jeszcze przez chwilę pożyć nadzieją, że nie wszystko przepadło, że wciąż ktoś lub coś może nas zaskoczyć, że jesteśmy jeszcze wrażliwi na nowe bodźce, że potrafimy dać się ponieść nowym emocjom. Czy wymagam za wiele? Czy dystrybutor od "kina" przez duże "K" będzie mi nadal wciskał kit, że taki jest "Świat"?
Co tu mamy? Wystraszoną kobietę, pusty dom, tajemniczy telefon, flashbacki, krzyki, spotkanie z nieznajomym, rozmowę o tym, czy światy równoległe istnieją, a to wszystko okraszone muzyką, jak z horroru. Tak, bo to prawie horror, napisy informują nas, że "Miedzy światami" zaskakuje jak "Inni" i wzrusza jak "Uwierz w ducha". Nic bardziej mylnego.
Oto oryginalny teaser, w wersji amerykańskiej. Jeśli siedzicie w tym momencie na fotelu, chwycicie się oparcia. Bo różnica może zaboleć.
I teraz słówko do dystrybutora. Czy naprawdę upadliśmy już tak nisko, czy jesteśmy już tak głupi, tak mało kumaci, tak puści, intelektualnie wypruci, że można nam sprzedać tylko to, co już opatrzone, przemielone, przeżarte, po tysiąckroć przetrawione? Czy kameralny dramat o życiu w próźni, po starcie ukochanego dziecka, film o tym, że zanim się się człowiek podniesie, zanim zacznie nowe życie, utyka w przysłowiowej "króliczej norze", trzeba koniecznie sprzedawać jako horror z duchem na pierwszym planie. Come on! Co się dzieje? Czy za chwilę będziemy reklamować nowe dzieło Almodovara jako romans z wątkiem fabularnym przypominającym "Casablancę"? Wiem, że jest źle, że ludzie chodzą do kina tylko na hity, że kino kameralne coraz częściej ogląda się w domu, nie na wielkim ekranie. Ale chciałbym jeszcze przez chwilę pożyć nadzieją, że nie wszystko przepadło, że wciąż ktoś lub coś może nas zaskoczyć, że jesteśmy jeszcze wrażliwi na nowe bodźce, że potrafimy dać się ponieść nowym emocjom. Czy wymagam za wiele? Czy dystrybutor od "kina" przez duże "K" będzie mi nadal wciskał kit, że taki jest "Świat"?
czwartek, 5 maja 2011
Liczenie owiec.
what is that sound /ringing in my ears / the strangest sound / i`ve heard for years and years...
Lamb to dla mnie jeden z tych zespołów, który ukształtował moje spojrzenie na muzykę. Gdy zacząłem odkrywać elektroniczne dźwięki, ich podejście do muzyki odpowiadało mi najbardziej. Mieszanie klasycznego instrumentarium z wpływami modnych wówczas drumów, oparte na strukturze głębokiego bassu, z przejmującym i wybijającym się ponad wszystko czystym i niezwykle mocnym wokalem Louise Rhodes. W roku 1996 pierwsze płyty wydali już Moloko oraz Morcheeba, a Portishead i Massive Attack byli już po wydaniu przełomowych "Dummy" i "Protection". Trip hop grało się wszędzie. I wtedy właśnie Lamb zaprezentował swoją, autorką wersję z charakterystycznymi wątkami, które w ich muzyce można odnaleźć do dziś. Pamiętam swoją ekscytację kiedy trzy lata później, w 1999, w moje ręce trafiła ich druga płyta, "Fear of Fours". Ciemny, lejący się, gęsty od znaczeń muzyczny sos... Ale to już historia.
W 2004 roku, po wydaniu czwartej płyty Lamb ogłosił, że drogi Lou i Andy'ego się rozchodzą. Mieli sobie wówczas postanowić, że dopóki nie będą mieli nic nowego do powiedzenia nie nagrają już wspólnie nowego materiału. Oboje poświęcili się projektom solowym. Jednak w tym roku, niespodziewanie nagrali nową płytę, bez ciśnienia, we własnej, utworzonej w tym celu wytwórni Strata, za pieniądze fanów, którzy zamawiając "pre-order" mogli partycypować w kosztach powstawania nowego albumu.
Jest piąty dzień, piątego miesiąca 2011 roku. W moje ręce trafia piąta płyta Lamb, zatytułowana "5" po prostu. Po siedmiu latach od zawieszenia działalności mam okazje po raz kolejny wsłuchać się w przejmujący wokal Lou. Czy warto było czekać?
Według mnie "5" jest konsekwencją poprzednich płyt zespołu. To bardzo dobry album, nie silący się na zbytnią oryginalność, nie flirtujący z nowymi trendami. To świetnie napisane, mistrzowsko zaśpiewane piosenki z mądrymi tekstami, w które można się wsłuchać, a potem zadumać się nad tym, co zostało przed chwilą zaśpiewane. Zobaczcie, jak powstawała nowa płyta, jaki klimat jej towarzyszył.
Ten filmik mówi właściwie wszystko. Widać, że ekscytacja, która towarzyszyła Lou i Andy'emu przy produkcji tych utworów, przełożyła się bezpośrednio na nastrój, jaki udało się im uzyskać. Nieprzymuszonej niczym radości, którą można czerpać z kreacji. Oboje porównywali ten stan do tego, jaki udało im się wytworzyć przy pracy nad debiutem. Ten stan przekłada się także na mój odbiór "5". Czuć w niej nieograniczoną wolność i lekkość. Gdy dziś słuchałem płyty na słuchawkach, w tramwaju, parę razy zamknąłem oczy i śmiałem się sam do siebie. Bo było mi dobrze z nową muzyką Lamb, bo dotarła ona we mnie rejonów, do których rzadko coś dociera... "5" to nie jest album rewolucyjny, to prosta kontynuacja tego, do czego Lamb zdążył nas już przyzwyczaić. Być może mój odbiór jest naznaczony sentymentem za tym, co minione, za pewnymi wrażeniami, z którymi muzyka Lamb w mojej głowie łączy się nierozerwalnie. I co z tego? Czy muzykę można izolować? Czy raczej odbierać z całym sztafażem znaczeń, które nadbudowuje nad nią czas i miejsce, w jakiej ją odbieramy... Nieważne. Przestańmy już liczyć owce. Zajmijmy się muzyką.
Lamb to dla mnie jeden z tych zespołów, który ukształtował moje spojrzenie na muzykę. Gdy zacząłem odkrywać elektroniczne dźwięki, ich podejście do muzyki odpowiadało mi najbardziej. Mieszanie klasycznego instrumentarium z wpływami modnych wówczas drumów, oparte na strukturze głębokiego bassu, z przejmującym i wybijającym się ponad wszystko czystym i niezwykle mocnym wokalem Louise Rhodes. W roku 1996 pierwsze płyty wydali już Moloko oraz Morcheeba, a Portishead i Massive Attack byli już po wydaniu przełomowych "Dummy" i "Protection". Trip hop grało się wszędzie. I wtedy właśnie Lamb zaprezentował swoją, autorką wersję z charakterystycznymi wątkami, które w ich muzyce można odnaleźć do dziś. Pamiętam swoją ekscytację kiedy trzy lata później, w 1999, w moje ręce trafiła ich druga płyta, "Fear of Fours". Ciemny, lejący się, gęsty od znaczeń muzyczny sos... Ale to już historia.
W 2004 roku, po wydaniu czwartej płyty Lamb ogłosił, że drogi Lou i Andy'ego się rozchodzą. Mieli sobie wówczas postanowić, że dopóki nie będą mieli nic nowego do powiedzenia nie nagrają już wspólnie nowego materiału. Oboje poświęcili się projektom solowym. Jednak w tym roku, niespodziewanie nagrali nową płytę, bez ciśnienia, we własnej, utworzonej w tym celu wytwórni Strata, za pieniądze fanów, którzy zamawiając "pre-order" mogli partycypować w kosztach powstawania nowego albumu.
Jest piąty dzień, piątego miesiąca 2011 roku. W moje ręce trafia piąta płyta Lamb, zatytułowana "5" po prostu. Po siedmiu latach od zawieszenia działalności mam okazje po raz kolejny wsłuchać się w przejmujący wokal Lou. Czy warto było czekać?
Według mnie "5" jest konsekwencją poprzednich płyt zespołu. To bardzo dobry album, nie silący się na zbytnią oryginalność, nie flirtujący z nowymi trendami. To świetnie napisane, mistrzowsko zaśpiewane piosenki z mądrymi tekstami, w które można się wsłuchać, a potem zadumać się nad tym, co zostało przed chwilą zaśpiewane. Zobaczcie, jak powstawała nowa płyta, jaki klimat jej towarzyszył.
Mini-documentary about the making of the new album 5 from lamb-official on Vimeo.
Ten filmik mówi właściwie wszystko. Widać, że ekscytacja, która towarzyszyła Lou i Andy'emu przy produkcji tych utworów, przełożyła się bezpośrednio na nastrój, jaki udało się im uzyskać. Nieprzymuszonej niczym radości, którą można czerpać z kreacji. Oboje porównywali ten stan do tego, jaki udało im się wytworzyć przy pracy nad debiutem. Ten stan przekłada się także na mój odbiór "5". Czuć w niej nieograniczoną wolność i lekkość. Gdy dziś słuchałem płyty na słuchawkach, w tramwaju, parę razy zamknąłem oczy i śmiałem się sam do siebie. Bo było mi dobrze z nową muzyką Lamb, bo dotarła ona we mnie rejonów, do których rzadko coś dociera... "5" to nie jest album rewolucyjny, to prosta kontynuacja tego, do czego Lamb zdążył nas już przyzwyczaić. Być może mój odbiór jest naznaczony sentymentem za tym, co minione, za pewnymi wrażeniami, z którymi muzyka Lamb w mojej głowie łączy się nierozerwalnie. I co z tego? Czy muzykę można izolować? Czy raczej odbierać z całym sztafażem znaczeń, które nadbudowuje nad nią czas i miejsce, w jakiej ją odbieramy... Nieważne. Przestańmy już liczyć owce. Zajmijmy się muzyką.
środa, 27 kwietnia 2011
Półbóg z dyskoteki czaszek*
Jednym z powodów mojego zniknięcia z bloga na czas jakiś było również zaangażowane się w ten oto projekt. W sprowadzenie SHACKLETONA do Gdańska. Jestem niezmiernie dumny, że się udało. Wszystko to było możliwe przede wszystkim dzięki RHYTHM BABOONOWI i REZIE. Gdy rzucali pomysłem, wydawał się on mało realny. A jednak, jak się czegoś bardzo chce... Teraz kolej na Was. Mam nadzieję, że nas nie zawiedziecie i 30 kwietnia, w sobotę przybędziecie tłumnie do Buffetu, w Gdańsku.
Muzyka Shackletona to niesamowite połączenie dźwięków kultury krajów położonych na wschód od Morza Śródziemnego, głębokiego bassu oraz charakterystycznego, momentami upiornego wokalu. Ze względu na tempo, w jakim produkuje zaliczany jest do artystów dubstepowych. Jednak zaszufladkowanie jego muzyki nie jest możliwe. Nic nie jest proste jeśli chodzi o Shackletona. Bardzo trudno znaleźć o nim jakiekolwiek informacje. Prawie nigdy nie udziela wywiadów i nie jest obecny na żadnych portalach internetowych, takich jak Myspace.
Nawet nazwa jego nieistniejącej już wytwórni Skull Disco, którą prowadził wraz Appleblim jest tajemnicza i złowroga. Inspiracją dla jej stworzenia był rytuał afrykańskich plemion, które podczas nocnych zabaw wyrzucały szczątki zmarłych bliskich tak by oni również mogli uczestniczyć w zabawie...
Przez ostatnie 4 lata wytwórnia Skull Disco wydała 10EPek zawierających nie tylko utwory ich właścicieli ale również produkcje takich artystów jak Ricardo Villalobos, T++ oraz wielu innych. Każdemu wydawnictwu towarzyszyła wspaniała grafika autorstwa Zeke Clough. Skull Disco możemy bez wątpienia uznać za jedną z najważniejszych wytwórni ostatniej dekady.
Najbardziej znane wydawnictwo Shackletona to „3EP”, album, który ujrzał światło dzienne w niemieckiej wytwórni płytowej - Perlon. Zawierał najbardziej intrygujący materiał jaki Shackelton kiedykolwiek wyprodukował. Portal Resident Advisor, piszący o muzyce elektronicznej uznał „3EP” za jeden z najważniejszych albumów w 2009 roku. W 2010 Shackleton znów zaskoczył, tym razem doskonałym mixem, przygotowanym dla londyńskiego Fabrica, w którym grywa regularnie. „Fabric 55” okazał się jednym z najlepszych setów w tej serii, z którego pewnie jeszcze przez wiele następnych lat inspiracje czerpać będą rzesze jego naśladowców.
,,Nie uważam, że moja muzyka jest mroczna'' - mówi Shackleton. ''Uważam, że to co jest w MTV jest mroczne, to co pokazuje telewizja w szczycie oglądalności jest mroczne. Kultura współczesnego świata jest mroczna. W swojej muzyce odnajduję ciepło oraz wszechstronność. Są w niej cienie i jest złożona. Zauważam w niej pewnego rodzaju uroczystość. ''
Dzięki staraniom ekipy BassXperimental i marce House, już 30 kwietnia, w Klubie Buffet, na terenie Stoczni Gdańskiej odbędzie się muzyczne święto, którego nie można przegapić. Shackleton zagra swój niesamowity live act, o którym pisze się i mówi, że to jedno z najważniejszych wydarzeń na mapie współczesnej muzyki elektronicznej.
* - tytuł posta zaczerpnąłem z komentarza Piotra Janowiaka, jaki pojawił się na facebooku, pod wydarzeniem promującym event. Więcej info znajdziecie tu. Zapraszam!
Muzyka Shackletona to niesamowite połączenie dźwięków kultury krajów położonych na wschód od Morza Śródziemnego, głębokiego bassu oraz charakterystycznego, momentami upiornego wokalu. Ze względu na tempo, w jakim produkuje zaliczany jest do artystów dubstepowych. Jednak zaszufladkowanie jego muzyki nie jest możliwe. Nic nie jest proste jeśli chodzi o Shackletona. Bardzo trudno znaleźć o nim jakiekolwiek informacje. Prawie nigdy nie udziela wywiadów i nie jest obecny na żadnych portalach internetowych, takich jak Myspace.
Nawet nazwa jego nieistniejącej już wytwórni Skull Disco, którą prowadził wraz Appleblim jest tajemnicza i złowroga. Inspiracją dla jej stworzenia był rytuał afrykańskich plemion, które podczas nocnych zabaw wyrzucały szczątki zmarłych bliskich tak by oni również mogli uczestniczyć w zabawie...
Przez ostatnie 4 lata wytwórnia Skull Disco wydała 10EPek zawierających nie tylko utwory ich właścicieli ale również produkcje takich artystów jak Ricardo Villalobos, T++ oraz wielu innych. Każdemu wydawnictwu towarzyszyła wspaniała grafika autorstwa Zeke Clough. Skull Disco możemy bez wątpienia uznać za jedną z najważniejszych wytwórni ostatniej dekady.
Najbardziej znane wydawnictwo Shackletona to „3EP”, album, który ujrzał światło dzienne w niemieckiej wytwórni płytowej - Perlon. Zawierał najbardziej intrygujący materiał jaki Shackelton kiedykolwiek wyprodukował. Portal Resident Advisor, piszący o muzyce elektronicznej uznał „3EP” za jeden z najważniejszych albumów w 2009 roku. W 2010 Shackleton znów zaskoczył, tym razem doskonałym mixem, przygotowanym dla londyńskiego Fabrica, w którym grywa regularnie. „Fabric 55” okazał się jednym z najlepszych setów w tej serii, z którego pewnie jeszcze przez wiele następnych lat inspiracje czerpać będą rzesze jego naśladowców.
,,Nie uważam, że moja muzyka jest mroczna'' - mówi Shackleton. ''Uważam, że to co jest w MTV jest mroczne, to co pokazuje telewizja w szczycie oglądalności jest mroczne. Kultura współczesnego świata jest mroczna. W swojej muzyce odnajduję ciepło oraz wszechstronność. Są w niej cienie i jest złożona. Zauważam w niej pewnego rodzaju uroczystość. ''
Dzięki staraniom ekipy BassXperimental i marce House, już 30 kwietnia, w Klubie Buffet, na terenie Stoczni Gdańskiej odbędzie się muzyczne święto, którego nie można przegapić. Shackleton zagra swój niesamowity live act, o którym pisze się i mówi, że to jedno z najważniejszych wydarzeń na mapie współczesnej muzyki elektronicznej.
* - tytuł posta zaczerpnąłem z komentarza Piotra Janowiaka, jaki pojawił się na facebooku, pod wydarzeniem promującym event. Więcej info znajdziecie tu. Zapraszam!
środa, 20 kwietnia 2011
Pomarańczowo.
O tak, jest już ciepło. I w związku z tym mam dla Was trzy bezpretensjonalne i naładowane pozytywną energią utwory, trochę pastelowe, w sam raz na słuchawy, na krótki spacer, na przykład do najbliższego sklepu, po browara.
Jako pierwszy Bibio i "K is for Kelson". W browarze pływa mucha, po wyłowieniu muchy, wychylamy browar, po czym wystukujemy rytm na pustej butelce. Do taktu możemy jeszcze pomachać grzechotkami z żółtym piaskiem w środku, lub barwionym kurkumą ryżem.
Teraz Lindstrom wespół z Christobelle, w latającym mixie Aeroplane. Odkładamy na bok grzechotki i butelki, tańczymy, lewitujemy lub przeżywamy ośmiominutową, zbiorową halucynację. Wybór zależy wyłącznie od waszych osobistych preferencji...
Na koniec przyspieszamy kroku, kumpel Lindstroma, Todd Terje serwuje nam hipnotyzującą wycieczkę na łono... powiedzmy, że natury. Wracamy do dzieciństwa, tulimy butelkę z ciepłą kaszką mleczną, ssiemy kciuk i nieustannie tupiemy nóżką...
Słonecznego popołudnia!
Jako pierwszy Bibio i "K is for Kelson". W browarze pływa mucha, po wyłowieniu muchy, wychylamy browar, po czym wystukujemy rytm na pustej butelce. Do taktu możemy jeszcze pomachać grzechotkami z żółtym piaskiem w środku, lub barwionym kurkumą ryżem.
Teraz Lindstrom wespół z Christobelle, w latającym mixie Aeroplane. Odkładamy na bok grzechotki i butelki, tańczymy, lewitujemy lub przeżywamy ośmiominutową, zbiorową halucynację. Wybór zależy wyłącznie od waszych osobistych preferencji...
Na koniec przyspieszamy kroku, kumpel Lindstroma, Todd Terje serwuje nam hipnotyzującą wycieczkę na łono... powiedzmy, że natury. Wracamy do dzieciństwa, tulimy butelkę z ciepłą kaszką mleczną, ssiemy kciuk i nieustannie tupiemy nóżką...
Słonecznego popołudnia!
piątek, 15 kwietnia 2011
Przerwana lekcja muzyki.
Po prawie siedmiu tysiącach przejechanych kilometrów, kilkuset odsłuchanych kawałkach i bliżej nieokreślonej ilości pobranych megabajtów ciągle tu jestem. Cały czas żyłem obok, w realnej i wirtualnej przestrzeni. Przemieszczałem się z miejsca na miejsce, przeskakiwałem z neurona na neuron. Tylko na bloga nie zaglądałem. I kiedy już myślałem, że ta blogowa ucieczka będzie definitywna i ostateczna, postanowiłem wrócić. Dlaczego? - zapytacie. Bo czegoś mi jednak brakowało...
niedziela, 20 lutego 2011
Przestrzeń to jedyny dźwięk, jaki możesz zobaczyć...
Charles Baudelaire: "Wielka rozkosz dla prawdziwego flâneura i rozmiłowanego obserwatora: zamieszkać w mnogości, falowaniu, ruchu, w tym, co umyka, co jest nieskończone. Być poza domem, a przecież czuć się wszędzie u siebie; widzieć świat, być w środku świata i w ukryciu zarazem..."
Do napisania czegokolwiek o albumie Nicolasa Jaara "Space Is Only Noise" zbierałem się bardzo długo i nawet teraz nie jestem jeszcze pewien, czy to już odpowiednia pora, by pochwycić tą muzykę w słowa. Ale nie dowiem się tego, dopóki nie spróbuję... Nicolas Jaar znany był mi od dawna, zarówno w wersji bardziej tanecznej, z wielu doskonałych remiksów, jakie zrobił dla innych artystów, jak i z tej melancholijnej, głównie z EPek dla Circus Company. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że "Space Is Only Noise" to album, jakiego się po nim spodziewałem...
Wrażenia po pierwszym odsłuchu? Konsternacja i zdziwienie. Mimo, iż Jaar ma dopiero 21 lat, czuć, że to muzyka bardzo dojrzała i przemyślana, że żadne dźwięki nie są przypadkowe. A jednak od razu mnie ten album nie porwał... Potrzebowałem wielu przesłuchań, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Gdy słucham go teraz, dociera do mnie, że opiera się on na pewnym koncepcie, wywodzącym się ze sztuki...
Kluczem do rozwikłania zagadki jest tu słowo "przestrzeń". Pierwsze dżwięki, jakie słyszymy w "Space Is Only Noise" to szum morza i głos mężczyzny, mówiącego po francusku. Po chwili ustępuje on miejsca cyfrowym trzaskom, mieszającym się z dźwiękami pianina. To swoiste "intro", être (po francusku "być") przechodzi płynnie w drugi utwór "Colomb". Zaczynamy zatem "być" w wygenerowanej przez Jaara przestrzeni, zanurzamy się w niej. "Colomb" przypomina wczesne dokonania Air, znowu zatem idziemy tropem dokonań Francuzów. Ale za chwilę okaże się, że żadna dokładna lokacja nie jest nam potrzebna, żeby móc "dryfować" w jaarowskiej przestrzeni dźwięków. Bo oprócz francuskich nawiązań znajdziemy tu również inne. Modern blues, wschodnią ornamentykę, postrockową melancholię, jazzową nudę, czy triphopowy smutek. Wszystko łączy jedna przestrzeń, zgrabnie rozpięta między Chile (tu Jaar się urodził, stąd pochodzi też Ricardo Villalobos, autor albumu "Alcachofa", z którego Nicolas pożyczył metodę eksperymentowania z wokalem), Niemcami, (tam mieszka obecnie w Berlinie) a Francją, z której czerpie najważniejsze inspiracje. To "przestrzeń surrealistyczna", odważny koncept, którego autorem jest architekt Bernard Tschumi. Wymyślił on nowy rodzaj miejsca, w którego skład wchodzą wszystkie znane nam już lokalizacje, nakryte nowym "dachem". To przestrzeń zdarzeń, nie obiektów. W przypadku albumu Jaara, który stanowi zamkniętą całość (utworów z tej płyty nie ma sensu słuchać w oderwaniu od pozostałych) muzyka to "miejsce" składające się ze wszystkich znanych wcześniej inspiracji, w którym dochodzi do nieprzewidywalnych połączeń. Miejsce, które sprzyja wszystkim formom wędrowania. Poruszanie się po nim przypomina trochę pewną XIX-wieczną paryską modę, spacerowania po ulicach z żółwiem na smyczy. Ta dźwiękowa przestrzeń posiada strukturę labiryntu, zakładającą błądzenie, a więc Nicolas czasem błądzi, do czego przyznaje się w wywiadach. Nie wszystkie tropy wydają się doskonałe, ale jak się ma 21 lat, to można ciągle próbować. Na doskonałość przyjdzie jeszcze pora. Żeby wygenerować taką przestrzeń trzeba niebywałej odwagi, której Jaarowi nie brakuje. Zmierzyć się z tak wieloma inspiracjami, wrzucić je wszystkie do jednego albumu i nie polec w tej walce? Ciężkie, a jednak jak się okazuje możliwe do wykonania zadanie...
"Space Is Only Noise" to bardzo dobry albym, tworzący niezwykły klimat. Już do mnie leci na czarnym placku, dzięki Wojtkowi z Sideone, który zarezerwował dla mnie ostatni dostępny egzemplarz. Cieszę się bardzo. Bo przestrzeń to jedyny dżwięk, jaki mogę w tej chwili oglądać.
Do napisania czegokolwiek o albumie Nicolasa Jaara "Space Is Only Noise" zbierałem się bardzo długo i nawet teraz nie jestem jeszcze pewien, czy to już odpowiednia pora, by pochwycić tą muzykę w słowa. Ale nie dowiem się tego, dopóki nie spróbuję... Nicolas Jaar znany był mi od dawna, zarówno w wersji bardziej tanecznej, z wielu doskonałych remiksów, jakie zrobił dla innych artystów, jak i z tej melancholijnej, głównie z EPek dla Circus Company. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że "Space Is Only Noise" to album, jakiego się po nim spodziewałem...
Wrażenia po pierwszym odsłuchu? Konsternacja i zdziwienie. Mimo, iż Jaar ma dopiero 21 lat, czuć, że to muzyka bardzo dojrzała i przemyślana, że żadne dźwięki nie są przypadkowe. A jednak od razu mnie ten album nie porwał... Potrzebowałem wielu przesłuchań, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Gdy słucham go teraz, dociera do mnie, że opiera się on na pewnym koncepcie, wywodzącym się ze sztuki...
Kluczem do rozwikłania zagadki jest tu słowo "przestrzeń". Pierwsze dżwięki, jakie słyszymy w "Space Is Only Noise" to szum morza i głos mężczyzny, mówiącego po francusku. Po chwili ustępuje on miejsca cyfrowym trzaskom, mieszającym się z dźwiękami pianina. To swoiste "intro", être (po francusku "być") przechodzi płynnie w drugi utwór "Colomb". Zaczynamy zatem "być" w wygenerowanej przez Jaara przestrzeni, zanurzamy się w niej. "Colomb" przypomina wczesne dokonania Air, znowu zatem idziemy tropem dokonań Francuzów. Ale za chwilę okaże się, że żadna dokładna lokacja nie jest nam potrzebna, żeby móc "dryfować" w jaarowskiej przestrzeni dźwięków. Bo oprócz francuskich nawiązań znajdziemy tu również inne. Modern blues, wschodnią ornamentykę, postrockową melancholię, jazzową nudę, czy triphopowy smutek. Wszystko łączy jedna przestrzeń, zgrabnie rozpięta między Chile (tu Jaar się urodził, stąd pochodzi też Ricardo Villalobos, autor albumu "Alcachofa", z którego Nicolas pożyczył metodę eksperymentowania z wokalem), Niemcami, (tam mieszka obecnie w Berlinie) a Francją, z której czerpie najważniejsze inspiracje. To "przestrzeń surrealistyczna", odważny koncept, którego autorem jest architekt Bernard Tschumi. Wymyślił on nowy rodzaj miejsca, w którego skład wchodzą wszystkie znane nam już lokalizacje, nakryte nowym "dachem". To przestrzeń zdarzeń, nie obiektów. W przypadku albumu Jaara, który stanowi zamkniętą całość (utworów z tej płyty nie ma sensu słuchać w oderwaniu od pozostałych) muzyka to "miejsce" składające się ze wszystkich znanych wcześniej inspiracji, w którym dochodzi do nieprzewidywalnych połączeń. Miejsce, które sprzyja wszystkim formom wędrowania. Poruszanie się po nim przypomina trochę pewną XIX-wieczną paryską modę, spacerowania po ulicach z żółwiem na smyczy. Ta dźwiękowa przestrzeń posiada strukturę labiryntu, zakładającą błądzenie, a więc Nicolas czasem błądzi, do czego przyznaje się w wywiadach. Nie wszystkie tropy wydają się doskonałe, ale jak się ma 21 lat, to można ciągle próbować. Na doskonałość przyjdzie jeszcze pora. Żeby wygenerować taką przestrzeń trzeba niebywałej odwagi, której Jaarowi nie brakuje. Zmierzyć się z tak wieloma inspiracjami, wrzucić je wszystkie do jednego albumu i nie polec w tej walce? Ciężkie, a jednak jak się okazuje możliwe do wykonania zadanie...
"Space Is Only Noise" to bardzo dobry albym, tworzący niezwykły klimat. Już do mnie leci na czarnym placku, dzięki Wojtkowi z Sideone, który zarezerwował dla mnie ostatni dostępny egzemplarz. Cieszę się bardzo. Bo przestrzeń to jedyny dżwięk, jaki mogę w tej chwili oglądać.
środa, 9 lutego 2011
Wycieczka w próżnię.
Co można powiedzieć o filmie, którego napisy początkowe wyglądają tak:
No więc można powiedzieć, że tak samo jak z tymi napisami będzie z całym filmem. Żeby była jasność. Mówimy o "Enter the Void", nowym obrazie Gaspara Noe.
Proszę Państwa, już dawno moje oczy nie widziały takich rzeczy! Przez pierwsze 45 minut dostajemy ostrą jazdę, bez jakichkolwiek hamulców. Nie liczcie na to, że będzie lekko, czysto i banalnie. O nie, tak nie będzie na pewno.
Głównym bohaterem filmu jest Oscar, diler narkotyków. Akcja osadzona jest w Tokio. Wszystko dzieje się głównie nocą, a widz zostaje wrzucony w głowę Oscara, który raczej się nie oszczędza. Mamy zatem okazję przeżyć razem z nim mocne narkotyczne stany, których w kinie jeszcze chyba nikt, tak jak Noe nie zwizualizował. Poruszamy się więc razem z Oscarem po brudnych uliczkach Tokio, wchodzimy do obskurnych klubów, gdzie pot i sperma aż kapią ze ścian, poznajemy jego siostrę, tancerkę w jednym z takich miejsc, palimy z nim wreszcie jakiś dziwny stuff, zwany DMT, a potem wędrujemy po meandrach jego zupełnie odmienionego umysłu, w którym zamiast rzeczywistych obiektów, widzimy tylko zmieniające się i przechodzące jedne w drugie fraktale.
Oczywiście jest to wędrówka po równi pochyłej. Zdajemy sobie sprawę, że cała ta wycieczka nie będzie miała happy endu. Na samym początku zresztą Noe sugeruje widzowi, do czego można będzie jego film odnosić. Otóż Oscar czyta pożyczoną od przyjaciela "Tybetańską Księgę Umarłych", kiedy więc zostaje postrzelony przy próbie dostarczenia narkotyków kumplowi, następuje totalna zmiana perspektywy. Kamera wychodzi z ciała Oscara, zostawia go na zakrwawionej podłodze i wciela się w "ducha", czy jakkolwiek nazwiemy to coś, czym staje się Oscar po śmierci.
Nie przypadła mi do gustu ta prosta wykładnia, jakoby Oscar miał w drugiej części filmu przechodzić pewien proces, nazwijmy to "dojrzewania" ducha, w którym musiałby realizować daną wcześniej siostrze obietnicę, że nie zostawi jej nawet po śmierci i będzie zawsze nad nią czuwał. Nie przekonał mnie cały ten szafaż buddyjski, wędrówka duszy w przestrzeni i w czasie, jako oczyszczenie z naleciałości doczesnego życia. Zostawiając jednak całą tą otoczkę, muszę niestety stwierdzić, że druga połowa filmu była strasznie nudna. Mimo zabiegów, w których reżyser chce nam pokazać świat z innej, niż ta do której przywykliśmy perspektywy, cała historia wlecze się niemożebnie i nic z niej tak naprawdę nie wynika.
Film był, jak dla mnie zdecydowanie za długi. Oglądanie "Enter the Void" było jak droga na wyboistą i stromą górę, ciężkie i mozolne. To film dla wytrwałych. Trzeba się nastawić na odbiór potężnej dawki wizualnych, trudnych czasem do zniesienia bodźców. Świdrująca kamera, brudne kadry, transowa muzyka, podprogowe, migoczące światła. Ciężko się po seansie otrząsnąć. A jednak mimo wszystko, moim zdaniem warto się z "Enter The Void" zmierzyć, bo mało jest już dziś reżyserów, którzy serwują nam w swoich filmach, tak osobisty, odręczny wręcz charakter pisma. Mało tak odważnych i bezkompromisowych twórców, którzy za nic mają sobie przyzwyczajenia widzów. Jeśli się zatem zdecydujesz na tę wycieczkę w próżnię, weź przed seansem głęboki oddech i nie pal wczesniej DMT, proszę!
No więc można powiedzieć, że tak samo jak z tymi napisami będzie z całym filmem. Żeby była jasność. Mówimy o "Enter the Void", nowym obrazie Gaspara Noe.
Proszę Państwa, już dawno moje oczy nie widziały takich rzeczy! Przez pierwsze 45 minut dostajemy ostrą jazdę, bez jakichkolwiek hamulców. Nie liczcie na to, że będzie lekko, czysto i banalnie. O nie, tak nie będzie na pewno.
Głównym bohaterem filmu jest Oscar, diler narkotyków. Akcja osadzona jest w Tokio. Wszystko dzieje się głównie nocą, a widz zostaje wrzucony w głowę Oscara, który raczej się nie oszczędza. Mamy zatem okazję przeżyć razem z nim mocne narkotyczne stany, których w kinie jeszcze chyba nikt, tak jak Noe nie zwizualizował. Poruszamy się więc razem z Oscarem po brudnych uliczkach Tokio, wchodzimy do obskurnych klubów, gdzie pot i sperma aż kapią ze ścian, poznajemy jego siostrę, tancerkę w jednym z takich miejsc, palimy z nim wreszcie jakiś dziwny stuff, zwany DMT, a potem wędrujemy po meandrach jego zupełnie odmienionego umysłu, w którym zamiast rzeczywistych obiektów, widzimy tylko zmieniające się i przechodzące jedne w drugie fraktale.
Oczywiście jest to wędrówka po równi pochyłej. Zdajemy sobie sprawę, że cała ta wycieczka nie będzie miała happy endu. Na samym początku zresztą Noe sugeruje widzowi, do czego można będzie jego film odnosić. Otóż Oscar czyta pożyczoną od przyjaciela "Tybetańską Księgę Umarłych", kiedy więc zostaje postrzelony przy próbie dostarczenia narkotyków kumplowi, następuje totalna zmiana perspektywy. Kamera wychodzi z ciała Oscara, zostawia go na zakrwawionej podłodze i wciela się w "ducha", czy jakkolwiek nazwiemy to coś, czym staje się Oscar po śmierci.
Nie przypadła mi do gustu ta prosta wykładnia, jakoby Oscar miał w drugiej części filmu przechodzić pewien proces, nazwijmy to "dojrzewania" ducha, w którym musiałby realizować daną wcześniej siostrze obietnicę, że nie zostawi jej nawet po śmierci i będzie zawsze nad nią czuwał. Nie przekonał mnie cały ten szafaż buddyjski, wędrówka duszy w przestrzeni i w czasie, jako oczyszczenie z naleciałości doczesnego życia. Zostawiając jednak całą tą otoczkę, muszę niestety stwierdzić, że druga połowa filmu była strasznie nudna. Mimo zabiegów, w których reżyser chce nam pokazać świat z innej, niż ta do której przywykliśmy perspektywy, cała historia wlecze się niemożebnie i nic z niej tak naprawdę nie wynika.
Film był, jak dla mnie zdecydowanie za długi. Oglądanie "Enter the Void" było jak droga na wyboistą i stromą górę, ciężkie i mozolne. To film dla wytrwałych. Trzeba się nastawić na odbiór potężnej dawki wizualnych, trudnych czasem do zniesienia bodźców. Świdrująca kamera, brudne kadry, transowa muzyka, podprogowe, migoczące światła. Ciężko się po seansie otrząsnąć. A jednak mimo wszystko, moim zdaniem warto się z "Enter The Void" zmierzyć, bo mało jest już dziś reżyserów, którzy serwują nam w swoich filmach, tak osobisty, odręczny wręcz charakter pisma. Mało tak odważnych i bezkompromisowych twórców, którzy za nic mają sobie przyzwyczajenia widzów. Jeśli się zatem zdecydujesz na tę wycieczkę w próżnię, weź przed seansem głęboki oddech i nie pal wczesniej DMT, proszę!
wtorek, 8 lutego 2011
Prywatka na mojej chacie.
Dziś zabiorę Was na prywatkę. Jak do każdego wyjścia, tak i do tego trzeba się porządnie przygotować. Potrzebnych będzie nam trochę rekwizytów, bo chcemy wywrzeć odpowiednie wrażenie na znajomych. Żeby je zdobyć najlepiej udać się do jakiegoś zapyziałego lumpexu na przedmieściach. Ale po kolei...
Ponieważ zabieram Was również w podróż w czasie, potrzebne będą nam ciuchy i gadżety z wczesnych lat 90. Konieczny zatem jako główny element stroju, jakim będzie dres kreszowy, najlepiej w odcieniach różu, electric blue, lub jaskrawo zielonego. Jeśli nie macie dresu możecie przywdziać też dowolną, inną sukmanę. Ważne żeby była obszerna, luźna i kolorowa. Kształt nadacie jej grubym paskiem przewiązanym w pasie. Kobiety - koniecznie marynarka z poduszkami, żeby wpisać swoją figurę w literkę V. Faceci - złote spodnie w stylu MC Hammera. Bardzo dobrze widziane są też wdzianka z lycry. Pamiętacie lycrowe krótkie spodenki?
Konieczna będzie też zmiana fryzury. Dobrze widziane są tapiry, trwałe, grzywka na Alfa, czy spodek a la Vanilla Ice. Do tego kolorowe gadżety. Walkmany z pomarańczowymi gąbkami na słuchawkach, zegarki z radiem, frotki na przegubach, patchworkowe czapeczki z daszkiem. Oczywiście złota biżuteria również. Jeśli nie wiecie gdzie można szukać inspiracji, proponuję wygrzebać z szafy stare numery magazynu Bravo. Kobiety powinny wrócić na chwilę do pierwszych odcinków serialu Beverly Hills 902010, lub rzucić okiem na późne stylizacje Alexis Colby z Dynastii. Niewyczerpanym zródłem wzorców dla osobników obu płci będą zapewne również stroje bohaterów polskich seriali kultowych: "W labiryncie" i "Radio Romans". Warto przypomnieć sobie również niezapomnainego Mr T z "Drużyny A", żeby nadać swojemu wizerunkowi kosmicznego sznytu.
Aby na prywatce goście wyśmienicie się bawili dobrze jest podać koreczki, koniecznie wetknięte w arbuza obleczonego w aluminową folię. Do napojów wyskokowych serwujemy napoje w woreczkach, z różową rurką. Na ochłodę można zapropnować lody Calypso, w wersji z kolorową galaretką. No i nie można zapomnieć o dyskotekowej muzyce. Najlepiej w odpowiednich proporcjach skrzyżować Technotronic, Snap, Mc Hammera oraz Salt'n'Pepa.
A teraz kiedy wiecie już wszystko, zapraszam wreszcie na salony:
Ponieważ zabieram Was również w podróż w czasie, potrzebne będą nam ciuchy i gadżety z wczesnych lat 90. Konieczny zatem jako główny element stroju, jakim będzie dres kreszowy, najlepiej w odcieniach różu, electric blue, lub jaskrawo zielonego. Jeśli nie macie dresu możecie przywdziać też dowolną, inną sukmanę. Ważne żeby była obszerna, luźna i kolorowa. Kształt nadacie jej grubym paskiem przewiązanym w pasie. Kobiety - koniecznie marynarka z poduszkami, żeby wpisać swoją figurę w literkę V. Faceci - złote spodnie w stylu MC Hammera. Bardzo dobrze widziane są też wdzianka z lycry. Pamiętacie lycrowe krótkie spodenki?
Konieczna będzie też zmiana fryzury. Dobrze widziane są tapiry, trwałe, grzywka na Alfa, czy spodek a la Vanilla Ice. Do tego kolorowe gadżety. Walkmany z pomarańczowymi gąbkami na słuchawkach, zegarki z radiem, frotki na przegubach, patchworkowe czapeczki z daszkiem. Oczywiście złota biżuteria również. Jeśli nie wiecie gdzie można szukać inspiracji, proponuję wygrzebać z szafy stare numery magazynu Bravo. Kobiety powinny wrócić na chwilę do pierwszych odcinków serialu Beverly Hills 902010, lub rzucić okiem na późne stylizacje Alexis Colby z Dynastii. Niewyczerpanym zródłem wzorców dla osobników obu płci będą zapewne również stroje bohaterów polskich seriali kultowych: "W labiryncie" i "Radio Romans". Warto przypomnieć sobie również niezapomnainego Mr T z "Drużyny A", żeby nadać swojemu wizerunkowi kosmicznego sznytu.
Aby na prywatce goście wyśmienicie się bawili dobrze jest podać koreczki, koniecznie wetknięte w arbuza obleczonego w aluminową folię. Do napojów wyskokowych serwujemy napoje w woreczkach, z różową rurką. Na ochłodę można zapropnować lody Calypso, w wersji z kolorową galaretką. No i nie można zapomnieć o dyskotekowej muzyce. Najlepiej w odpowiednich proporcjach skrzyżować Technotronic, Snap, Mc Hammera oraz Salt'n'Pepa.
A teraz kiedy wiecie już wszystko, zapraszam wreszcie na salony:
piątek, 4 lutego 2011
Bokeh i fraktale.
All that I know is I'm fallin', fallin', fallin', fallin' słyszałem wybudzając się ze snu. Spadałem, spadałem i spadałem. Aż dobrnąłem wreszcie do brzegu namacalnej i twardej rzeczywistości. A w tej sennej otchłani tyle było przecież dźwięków, które teraz ucho stara się jeszcze wyłowić. Takie sny miewa się rzadko. Sny polaroidowe, nasycone trudnymi do zdefiniowania barwami. Pełne niemożliwych do zdefiniowania pogłosów, rozmazane jak bokeh.
Bokeh jest zjawiskiem w fotografii, które charakteryzuje wszystko to, co dzieje się z fotografowanymi obiektami poza głębią ostrości. Kiedy główny obiekt pozostaje ostry, to co w tle rozmywa się i staje się niewyraźne. Można mówić o bokeh również w kontekście muzyki. W tym wypadku bokeh to "zamazywanie granic między gatunkami"."Mind Bokeh" - taki tytuł będzie nosić nowa płyta Bibio, na którą już teraz czekam z wypiekami na twarzy. Od momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem album sampler, wiedziałem że to muzyka stworzona dla mnie. Dziś, kiedy wysłuchałem pierwszego pełnego singla (EXCUSES), poczułem to jeszcze silniej.
Mówić o muzyce wykorzystując do tego zjawiska z innych, zupełnie z nią nie związanych dziedzin - interesująca sprawa. W bokeh kolory i kształty układają się często w pewne powtarzalne motywy, serie. Fraktale? Prawda, że jest coś pociągającego i tajemniczego w bokeh? W tym nieostrym tle i wyłanianiu się z niego kształtów? W tej ferii rozmazanych barw? Prawda, że jest coś niesamowitego we fraktalach? W powtarzalności motywów, których do końca nie da się scharakteryzować? Bokeh i fraktale są dla mnie również zjawiskami jak najbardziej filmowymi, surrealistycznymi, z pogranicza jawy i snu. Czy nie miewacie tak czasem w snach właśnie, albo wtedy kiedy się wybudzacie i zostajecie skonfrontowani z na wpół jeszcze realną codziennością?
Oto ciekawy przykład muzycznego bokeh. James Blake w "Wilhelms Scream" wyłania się z muzycznej otchłani. Na pierwszym planie pozostaje jego głos. To co dzieje się w tle, jest rozmyte, stłumione i przybiera bliżej nieokreślone kształty.
I na koniec jeszcze ciekawostka. O fraktalach mówi się często w kontekście muzyki elektronicznej, jako o powtarzalnych w nieskończoność motywach, z których zbudowane są całe utwory. Wykorzystanie z kolei muzyki elektronicznej do zobrazowania fraktali można zobaczyć w grze FRACT, gdzie zestawienie analogowych brzmień syntezatorów, ambientu i połamanych bitów z konfiguracjami powtarzających się kształtów dało piorunujący efekt. Zobaczcie zresztą sami. FRACT można pobrać za darmo ze strony producenta. Tylko uwaga! Możesz się od tego uzależnić.
Bokeh jest zjawiskiem w fotografii, które charakteryzuje wszystko to, co dzieje się z fotografowanymi obiektami poza głębią ostrości. Kiedy główny obiekt pozostaje ostry, to co w tle rozmywa się i staje się niewyraźne. Można mówić o bokeh również w kontekście muzyki. W tym wypadku bokeh to "zamazywanie granic między gatunkami"."Mind Bokeh" - taki tytuł będzie nosić nowa płyta Bibio, na którą już teraz czekam z wypiekami na twarzy. Od momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem album sampler, wiedziałem że to muzyka stworzona dla mnie. Dziś, kiedy wysłuchałem pierwszego pełnego singla (EXCUSES), poczułem to jeszcze silniej.
Mówić o muzyce wykorzystując do tego zjawiska z innych, zupełnie z nią nie związanych dziedzin - interesująca sprawa. W bokeh kolory i kształty układają się często w pewne powtarzalne motywy, serie. Fraktale? Prawda, że jest coś pociągającego i tajemniczego w bokeh? W tym nieostrym tle i wyłanianiu się z niego kształtów? W tej ferii rozmazanych barw? Prawda, że jest coś niesamowitego we fraktalach? W powtarzalności motywów, których do końca nie da się scharakteryzować? Bokeh i fraktale są dla mnie również zjawiskami jak najbardziej filmowymi, surrealistycznymi, z pogranicza jawy i snu. Czy nie miewacie tak czasem w snach właśnie, albo wtedy kiedy się wybudzacie i zostajecie skonfrontowani z na wpół jeszcze realną codziennością?
Oto ciekawy przykład muzycznego bokeh. James Blake w "Wilhelms Scream" wyłania się z muzycznej otchłani. Na pierwszym planie pozostaje jego głos. To co dzieje się w tle, jest rozmyte, stłumione i przybiera bliżej nieokreślone kształty.
I na koniec jeszcze ciekawostka. O fraktalach mówi się często w kontekście muzyki elektronicznej, jako o powtarzalnych w nieskończoność motywach, z których zbudowane są całe utwory. Wykorzystanie z kolei muzyki elektronicznej do zobrazowania fraktali można zobaczyć w grze FRACT, gdzie zestawienie analogowych brzmień syntezatorów, ambientu i połamanych bitów z konfiguracjami powtarzających się kształtów dało piorunujący efekt. Zobaczcie zresztą sami. FRACT można pobrać za darmo ze strony producenta. Tylko uwaga! Możesz się od tego uzależnić.
niedziela, 30 stycznia 2011
Lomosfera.
Stało się. Zajarałem się lomo. Colorsplash, który przywiozłem z Londynu był już ze mną w wielu miejscach i wszędzie wzbudzał zainteresowanie. Kolorowa lampa błyskowa (w 4 wybranych odcieniach) robi całą zabawę. Analogowa zabaweczka daje jeszcze coś. Nigdy nie wiesz jaki będzie efekt. Dowiesz się o tym, dopiero po wywołaniu kliszy, w międzyczasie przeżywając delikatny dreszczyk niepewności. A potem możesz już cieszyć oczy powidokami, jakby flashbackami, bo przecież nie pamietałałeś dokładnie kiedy, komu i po co robiłeś te zdjęcia, szczególnie jeśli zabrałeś aparat z sobą na mocno zakrapianą imprezę:)
Pierwsze (i nie ostatnie na pewno) moje zdjęcia lomo wygladają tak:
Pierwsze (i nie ostatnie na pewno) moje zdjęcia lomo wygladają tak:
piątek, 21 stycznia 2011
Kobiety na skraju.
Pamiętacie "Wstręt" Polańskiego, Carol Ledoux i jej umysł w stanie rozkładu? Pamiętacie duszną atmosferę tego filmu? Hipnotyczne, klaustrofobiczne ujęcia? A widzieliście "Pianistkę" Michaela Haneke? Erikę Kohut i jej sadomasochistyczne obsesje oraz chorą więź z Matką-Tyranem? Lubię oba te filmy, lubię wyraziste postacie skrzywionych kobiet, złamanych wewnętrznie, miotających się i walczących same z sobą...
Nina Sayers. Balerina, w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Yorku. Zostaje poddana próbie. Być może dostanie rolę Królowej Łabędzi, w "The Swan Lake", ale czy będzie w stanie wcielić się w Czarnego Łabędzia? Czy udźwignie ciężar przemiany?
Aronofsky po raz kolejny robi to, co potrafi najlepiej - tworzy dosadne kino, łączy w jednym kotle różne gatunki, miesza je z sobą i wysmaża na koniec wysokokaloryczne danie. Kamera podąża za Niną niemal wszędzie, towarzyszy jej w każdej, nawet najbardziej błahej czynności. Ćwiczenia, ciągłe ćwiczenia, dążenie do perfekcji. Tylko tak można coś osiągnąć. Nina to wie. Ale czy do wszystkiego można dojść samemu nadludzkim wręcz wysiłkiem? Czy gdzieś nie przekroczy się granicy, której przekraczać się już nie powinno? Czy Nina wyrwie się wreszcie z klatki, w której zamknęła ją Matka? Czy opuści swój infantylny, różowy, pełen pluszowych miśków i króliczków pokój? Czy zmierzy się z Sobowtórem?
Carol u Polańskiego, dotknięta "wstrętem", panicznie bojąca się mężczyzn, dryfuje w stronę totalnego obłędu. Erika w "Pianistce" podcina sobie żyletką wargi sromowe, śni o kneblach, sznurach i rozkoszuje się bólem. Podobnie jak Carol dryfuje Nina. "Rozluźnij się" - mówi jej Nauczyciel, "popieść się, pobaw się sobą dziś wieczorem". Giętkie ciało baletnicy kontra spętana normami moralność. Czego boi się balerina? Mężczyzn, seksu, a może braku kontroli, zatracenia? Czemu jej atrybutami w "Czarnym Łabędziu" są pilnik, szminka i nożyczki? Jak blisko Ninie do Eriki?
"Czarny Łabędź" to doświadczenie kina w czystej postaci. Piękno teatralnego spektaklu, momentami wręcz doskonałe zespojenie obrazu z muzyką, świetna praca kamery, wirującej w tańcu, razem z Niną. Dreszczowiec, czarna baśń i horror łączą się z sobą, tworząc rewelacyjne widowisko. Im bliżej finału, tym robi się duszniej, mroczniej. Ostatnie sceny pokazują jak daleką drogę przeszła anorektyczna Natalie Portman. Jak wiele wysiłku musiało ją kosztować zmierzenie się z tą rolą. Rolą na miarę Oscara?
"Czarny Łabędź" to film dosadny i mocny, trzymający w napięciu, niepokojący, do obejrzenia kilkukrotnie, bo najlepsze smaczki nie są widoczne od razu, a refleksja nie przychodzi natychmiast. Film totalny?
Carol Ledoux, Erika Kohut, Nina Sayers. Trzy siostry. Trzy oblicza szaleństwa. Czy odważysz się zmierzyć z nimi wszystkimi?
Nina Sayers. Balerina, w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Yorku. Zostaje poddana próbie. Być może dostanie rolę Królowej Łabędzi, w "The Swan Lake", ale czy będzie w stanie wcielić się w Czarnego Łabędzia? Czy udźwignie ciężar przemiany?
Aronofsky po raz kolejny robi to, co potrafi najlepiej - tworzy dosadne kino, łączy w jednym kotle różne gatunki, miesza je z sobą i wysmaża na koniec wysokokaloryczne danie. Kamera podąża za Niną niemal wszędzie, towarzyszy jej w każdej, nawet najbardziej błahej czynności. Ćwiczenia, ciągłe ćwiczenia, dążenie do perfekcji. Tylko tak można coś osiągnąć. Nina to wie. Ale czy do wszystkiego można dojść samemu nadludzkim wręcz wysiłkiem? Czy gdzieś nie przekroczy się granicy, której przekraczać się już nie powinno? Czy Nina wyrwie się wreszcie z klatki, w której zamknęła ją Matka? Czy opuści swój infantylny, różowy, pełen pluszowych miśków i króliczków pokój? Czy zmierzy się z Sobowtórem?
Carol u Polańskiego, dotknięta "wstrętem", panicznie bojąca się mężczyzn, dryfuje w stronę totalnego obłędu. Erika w "Pianistce" podcina sobie żyletką wargi sromowe, śni o kneblach, sznurach i rozkoszuje się bólem. Podobnie jak Carol dryfuje Nina. "Rozluźnij się" - mówi jej Nauczyciel, "popieść się, pobaw się sobą dziś wieczorem". Giętkie ciało baletnicy kontra spętana normami moralność. Czego boi się balerina? Mężczyzn, seksu, a może braku kontroli, zatracenia? Czemu jej atrybutami w "Czarnym Łabędziu" są pilnik, szminka i nożyczki? Jak blisko Ninie do Eriki?
"Czarny Łabędź" to doświadczenie kina w czystej postaci. Piękno teatralnego spektaklu, momentami wręcz doskonałe zespojenie obrazu z muzyką, świetna praca kamery, wirującej w tańcu, razem z Niną. Dreszczowiec, czarna baśń i horror łączą się z sobą, tworząc rewelacyjne widowisko. Im bliżej finału, tym robi się duszniej, mroczniej. Ostatnie sceny pokazują jak daleką drogę przeszła anorektyczna Natalie Portman. Jak wiele wysiłku musiało ją kosztować zmierzenie się z tą rolą. Rolą na miarę Oscara?
"Czarny Łabędź" to film dosadny i mocny, trzymający w napięciu, niepokojący, do obejrzenia kilkukrotnie, bo najlepsze smaczki nie są widoczne od razu, a refleksja nie przychodzi natychmiast. Film totalny?
Carol Ledoux, Erika Kohut, Nina Sayers. Trzy siostry. Trzy oblicza szaleństwa. Czy odważysz się zmierzyć z nimi wszystkimi?
wtorek, 18 stycznia 2011
sobota, 15 stycznia 2011
Londyńskie pranie.
Londyn wyprał mnie po raz kolejny. Tym razem jednak wyjeżdżam z niego bardziej "clean" niż "dirty". Zaczyna mi się ta londyńska układanka łączyć w głowie, zaczyna z wielu, porozrzucanych dotąd elementów powstawać obraz niesamowitego miasta. Nie twierdzę, że całkowicie zmieniłem moje o Londynie zdanie. Jednak w stosunku do tego, jak oceniałem go jeszcze rok temu, nastąpił w mojej ocenie naprawdę spory progres. Dlaczego?
Na pewno duże znaczenie ma lokacja, która stała się naszym punktem odniesienia. Tym razem mieszkaliśmy na Barbicanie, niedaleko Old Street, a więc w starej, zadbanej, oldschoolowej "wersji" Londynu. Mieliśmy też więcej czasu na poznanie smaków miasta, nie trzeba było aż tak się spieszyć. To zwolnienie tempa spowodowało zapewne, że widziałem mniej rzeczy i zjawisk, niż przy pierwszym pobycie, ale mogłem się im przyjrzeć za to bardzo dokładnie. Z tych obserwacji wyłonił mi się obraz multikulturowego tygla, jakiś współczesny Babilon, gdzie spokojnie, w rytmie odmierzanym przez odjeżdżające w krótkich odstępach czasu składy metra, egzystują obok siebie ludzie różnych nacji, wyznań, wywodzący się z różnych środowisk, ale akceptujący siebie i swoją odrębność. Czasami, siedząc w metrze, obserwując ludzi, miałem wrażenie, że oto mam przed sobą niemal cały przekrój ras, ze wszystkimi typami rysów twarzy, wszystkimi możliwymi przekonaniami, posługujący się różnymi, znanymi mi, bądź nie, kodami komunikacyjnymi. Czerpałem więc z tego tygla ile się tylko da. Odbierałem miasto wszystkimi dostępnymi mi zmysłami. Zachwycałem się kolorami. Zielonym guacamole w budzie u Meksykanina na Camden Town, elektrycznym niebieskim na butach w jednym ze sklepików ze sneakersami na Soho, czerwienią starej, winylowej płyty Closera, której w Polsce na pewno bym nie kupił, ostrym różem czytnika do kart kredytowych w sklepiku przy Old Street, turkusowym odcieniem światła na wieży nieczynnego już, przekształconego w halę koncertową kościoła Św. Łukasza, czy całym spektrum świetlnych barw, zmieniających kolor z minuty na minutę, na ścianie jednego z wieżowców w City, który okazał się być kliniką chorób oczu dla dzieci (autorami projektu są Penoyre & Prasad). Zachwycałem się zapachami. Kolendry w burito, królewskiego ginu z tonikiem, wypitego o 3 nad ranem, świeżo kupionych i odpakowanych z folii książek z Waterstone's, gdzie przepadliśmy na ponad dwie godziny, czy zapomnianym już trochę waniliowym aromatem Dr.Peppera. Zachwycałem się wreszcie smakami. Jagnięciny od Tajczyka w sosie z czerwonej cebuli, z prażonymi orzechami nerkowca, maślanymi ciasteczkami Walkersa, Fostersa z kija, zapiekanej pietruszki w tradycyjnym English Roost Dinner, czy piekącym jak diabli Chilli Con Carne. Mix smaków, zapachów, wrażeń i powidoków. Tyle na razie jest w mojej głowie. A jak wywołam klisze, to będą jeszcze zdjęcia z aparatu lomo, zwanego colorsplash, gdzie można samemu ustawiać sobie kolor lampy błyskowej. I jest jeszcze postanowienie, że wrócę tam po raz trzeci i myślę, że stanie się to jeszcze w tym roku. Bo jeszcze mam mało wrażeń. Bo wciąż jeszcze czuję Londynu niedosyt.
Ostatnia kwestia. Autorem pierwszego zdjęcia, jest Kasia Sawicka, która towarzyszyła nam dzielnie w podróży, zżyła się bardzo z ekipą i z pasją podchodziła do każdego wyzwania. Sprawdźcie jej foty tutaj, bo jest co oglądać. Nie ma tam jeszcze ujęć z naszego londyńskiego tripu, ale przypuszczam, że niebawem na pewno się ukażą.
Na pewno duże znaczenie ma lokacja, która stała się naszym punktem odniesienia. Tym razem mieszkaliśmy na Barbicanie, niedaleko Old Street, a więc w starej, zadbanej, oldschoolowej "wersji" Londynu. Mieliśmy też więcej czasu na poznanie smaków miasta, nie trzeba było aż tak się spieszyć. To zwolnienie tempa spowodowało zapewne, że widziałem mniej rzeczy i zjawisk, niż przy pierwszym pobycie, ale mogłem się im przyjrzeć za to bardzo dokładnie. Z tych obserwacji wyłonił mi się obraz multikulturowego tygla, jakiś współczesny Babilon, gdzie spokojnie, w rytmie odmierzanym przez odjeżdżające w krótkich odstępach czasu składy metra, egzystują obok siebie ludzie różnych nacji, wyznań, wywodzący się z różnych środowisk, ale akceptujący siebie i swoją odrębność. Czasami, siedząc w metrze, obserwując ludzi, miałem wrażenie, że oto mam przed sobą niemal cały przekrój ras, ze wszystkimi typami rysów twarzy, wszystkimi możliwymi przekonaniami, posługujący się różnymi, znanymi mi, bądź nie, kodami komunikacyjnymi. Czerpałem więc z tego tygla ile się tylko da. Odbierałem miasto wszystkimi dostępnymi mi zmysłami. Zachwycałem się kolorami. Zielonym guacamole w budzie u Meksykanina na Camden Town, elektrycznym niebieskim na butach w jednym ze sklepików ze sneakersami na Soho, czerwienią starej, winylowej płyty Closera, której w Polsce na pewno bym nie kupił, ostrym różem czytnika do kart kredytowych w sklepiku przy Old Street, turkusowym odcieniem światła na wieży nieczynnego już, przekształconego w halę koncertową kościoła Św. Łukasza, czy całym spektrum świetlnych barw, zmieniających kolor z minuty na minutę, na ścianie jednego z wieżowców w City, który okazał się być kliniką chorób oczu dla dzieci (autorami projektu są Penoyre & Prasad). Zachwycałem się zapachami. Kolendry w burito, królewskiego ginu z tonikiem, wypitego o 3 nad ranem, świeżo kupionych i odpakowanych z folii książek z Waterstone's, gdzie przepadliśmy na ponad dwie godziny, czy zapomnianym już trochę waniliowym aromatem Dr.Peppera. Zachwycałem się wreszcie smakami. Jagnięciny od Tajczyka w sosie z czerwonej cebuli, z prażonymi orzechami nerkowca, maślanymi ciasteczkami Walkersa, Fostersa z kija, zapiekanej pietruszki w tradycyjnym English Roost Dinner, czy piekącym jak diabli Chilli Con Carne. Mix smaków, zapachów, wrażeń i powidoków. Tyle na razie jest w mojej głowie. A jak wywołam klisze, to będą jeszcze zdjęcia z aparatu lomo, zwanego colorsplash, gdzie można samemu ustawiać sobie kolor lampy błyskowej. I jest jeszcze postanowienie, że wrócę tam po raz trzeci i myślę, że stanie się to jeszcze w tym roku. Bo jeszcze mam mało wrażeń. Bo wciąż jeszcze czuję Londynu niedosyt.
Ostatnia kwestia. Autorem pierwszego zdjęcia, jest Kasia Sawicka, która towarzyszyła nam dzielnie w podróży, zżyła się bardzo z ekipą i z pasją podchodziła do każdego wyzwania. Sprawdźcie jej foty tutaj, bo jest co oglądać. Nie ma tam jeszcze ujęć z naszego londyńskiego tripu, ale przypuszczam, że niebawem na pewno się ukażą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)